Artykuły

Przygotowuję się do zagrania mumii

- Teraz czekam na role, w których mogę coś powiedzieć od siebie, nie tylko zagrać. Samo granie już mnie tak nie ciągnie - mówi KRZYSZTOF GLOBISZ, aktor Starego Teatru w Krakowie.

KRZYSZTOF GLOBISZ o serialach, teatrze i cenie za aktorstwo w rozmowie z Wacławem Krupińskim:

16 stycznia 2007 roku skończył Pan 50 lat i zaczął być obsadzany w rolach ojców głównych bohaterów - w "Lejdis", w "Kochaj i tańcz", w serialach "Teraz albo nigdy!", w "Czasie honoru"... Niezła gromadka się Panu zebrała.

- W "Londyńczykach" też gram ojca głównej bohaterki. To mi pozwala wierzyć, że zawsze będę miał co grać. Teraz przyszedł czas ojców, acz na szczęście są i inne role, w przyszłości będą wcielał się w dziadków...

Po osiemdziesiątce - w pradziadków.

- A jak skończę setkę - w mumię.

Takie role przyjmuje się bardziej dla pieniędzy czy dla popularności?

- Oczywiście, że w jakimś stopniu robię to dla pieniędzy, bo film czy telewizja oferują jednak nieporównywalnie większe stawki, niż teatr czy szkoła teatralna, w której rozmawiamy. To pozwala mi nie narzekać, choć nie mam jakiejś hałdy pieniędzy.

Jedynie marny kopczyk...

- Taki po kretach, z którymi walczę na wsi. Ale naturalnie nie tylko pieniądze skłaniają mnie do przyjmowania takich ról. Seriale też mogą być wartościowe. W "Aniołach w Ameryce" Al Pacino wystąpił. Bo ci dobrzy aktorzy, a jakoś czuję, że jestem do nich zaliczany, sprawiają, że ranga tych seriali rośnie. Uważam na przykład, że "Czas honoru" jest, jak na polskie warunki, solidnie zrobiony.

Ale są i seriale słabsze, o miałkich scenariuszach i wtedy człowiek nie bardzo wie, co ma grać i mówi dziękuję.

- Nie zawsze, bo wie, że trzeba wyjechać na wakacje, opłacić dziecku szkołę. Granie to moja praca. Kominiarz też nie może wchodzić na dachy tylko najlepszych posiadłości...

Powiedział Pan przed laty, ze boi się, by nie ulec pokusie pogoni za pieniędzmi.

- I nic się nie zmieniło. Wciąż nie daję się zagonić do pracy jedynie dla pieniędzy. Acz coraz trudniej jest "odgonić się" od propozycji czysto komercyjnych.

- "Wystąpię w byle czym, byle tylko mnie zaakceptowano i kochano" - mówił Coogan, grany przez Pana w Teatrze Telewizji bohater "Rodzinnego show". Nie ma Pan wrażenia, że część młodych, coraz bardziej lgnących do PWST, też ma takie nastawienie?

- Ależ tak. Z 1200 osób, które przystępują do egzaminów, z trudem wyławiamy dwieście, które przechodzą do, nazwijmy to, szerokiego finału i myślą nie tylko o łatwej karierze serialowej. I boję się, że nie wygramy z tą tendencją. To telewizja programami typu "mam talent" czy też "nie mam talentu" promuje szybkie dojście do kariery i budzi te nadzieje. Tyle że ten szybki start kończy się najczęściej fatalnie. Ze smutkiem widzę, jak wielu naszych cennych absolwentów pochłania ta papka i już nie potrafią się z niej wydostać. I nie o to idzie, by nie grać w serialu, ale aby iść do niego już z pewną wiedzą, z aktorskim backgroundem, ze zrozumieniem prawdziwego teatru. Pamiętam rozmowy sprzed lat ze świetnymi aktorami, którzy, grając dużo w filmie, mówili, że chyba się wycofają z teatru, do którego trudno im wrócić. Będąc młodym, nie mogłem tego zrozumieć. Dzisiaj już wiem. Oni mówili o tym, że maniera filmowa w teatrze im przeszkadza, a nie umieli sobie tych światów - filmu i teatru - wyraźnie rozdzielić. A to są odmienne sposoby ekspresji i trzeba ich umiejętnie używać.

Gdy ponad 30 lat temu przychodził Pan do PWST, wszystko jeszcze wyglądało inaczej, bo teatr się jawił inaczej...

- To prawda. Od 1980 roku, kiedy kończyłem studia, tyle się zmieniło w samym aktorstwie - w myśleniu o nim, o teatrze... Tak jest od wieków; inaczej grano za czasów Diderota, inaczej za Stanisławskiego, inaczej w latach 30. minionego wieku. Tyle że teraz te zmiany następują coraz szybciej - co dekadę gra się inaczej, inni aktorzy przyciągają nasze zainteresowanie. A związane to jest z kamerą. Ona jest już tak precyzyjnym narzędziem, tak drapieżnym, tak włazi w aktora, tak wwierca się w te cholerne, obnażające prawdę o nim oczy...

Na pewno kiedyś, jeszcze w Pana młodości, szlachetniej się wchodziło do zawodu.

- Myśmy wtedy myśleli o tym, by być w teatrze, dziś młodzi myślą o tym, by jak najszybciej trafić do filmu, serialu, reklamy...

Bo zmieniła się też pozycja aktora w społeczeństwie, kiedyś oddawał on nastroje społeczne, miał autorytet...

- Za parę miesięcy wyjdzie napisana przez panią Olgę Katafiasz książka o mnie, w której poświęciłem temu zagadnieniu duży fragment. Tak, gdy wchodziłem do teatru w latach 80., aktorzy pełnili jakąś misję, buntowali się przeciw telewizji, mówili wiersze, które pobudzały do boju, byli jakimiś magami, za którymi człowiek mógł się schować, czując, że mówią w jego imieniu. W ostatnich latach aktorstwo ewoluuje w kierunku pokazywania ludziom jacy są. Misję przemawiania w imieniu narodu i rozdrapywania ran zniewolonego w więzieniu sowiecko-komunistycznym człowieka zastąpiła chęć pokazania ludziom, jak się zachowują w autobusie, jacy są dla siebie, kiedy wrócą do domu... To jest bardzo bliskie idei Szekspira, by pokazywać prawdy psychologiczne o człowieku, odsłaniać je ludziom, a tym samym stawiać pytania, dlaczego ludzie są tacy a nie inni.

Zmieniło się też podejście do reżyserii - Pan zaczynał u Grzegorzewskiego, stał się aktorem Jarockiego, a ostatnio gra Pan u Jana Klaty w jego wystawianej w Starym Teatrze "Trylogii". To jakże odmienne światy, nie żal Panu tamtego?

- To poważniejszy problem, niż tylko żalu. Dzięki światu Jarockiego mam te umiejętności, które mam, dzięki spotkaniu z Grzegorzewskim mam taką wyobraźnię i takie myślenie o teatrze, jakie mam. I to jest mój bezcenny bagaż. I mam też dzięki nim zakodowany kult reżysera. Muszę robić to, czego on chce.

Nie myślałem o podejściu do aktora, ale - do tekstu.

- Jerzy Grzegorzewski zrobił "Sędziów", w których grałem, nie wykreślając ani zdania, ale były spektakle, gdzie tak przemontował tekst...

Tyle że jego "Dziesięć portretów z czajką w tle" to był dalej świat Czechowa. To było szukanie w Czechowie tajemnicy Czechowa, a nie branie Sienkiewicza czy Szekspira, jak u Mai Kleczewskiej, by opowiadać o czasach obecnych.

- Cóż, postmodernizm na takie rzeczy pozwala, znajduje dla nich wytłumaczenie...

I Pan się w tym dobrze czuje?

- Byłbym nieuczciwy wobec tych twórców, jak Klata czy Kleczewska, gdybym mówił, że mnie to nie odpowiada. Rozumiem ich ochotę na takie rozumienie teatru - że nie jest on literaturą, nie jest nawet tekstem dramatycznym. Teatr jest tym, co oni sobie wymarzą, co sobie wyobrażą... Co najwyżej pojawia się pytanie o prawa autorskie... A bardziej serio inne: czy przez dekonstrukcję "Trylogii" czy "Snu nocy letniej" otrzymujemy coś więcej, czy zubożamy ów tekst.

To może lepiej, by tacy reżyserzy sami pisali sztuki, po co im Szekspir...

- Może kiedyś i napiszą... Wie pan, ja nie mam prawa mówić o tych ludziach źle.

Bo Pan u nich gra

- Nie tylko. Bo też w pewnym sensie odpowiadam za to, że tak to robią jako prorektor tej uczelni...

Bo mają jej dyplomy. "W teatrze też się migam, bo coraz częściej nie chcę grać wszystkiego, co mi proponują" - wyznał Pan przed 7 laty. Dużo ról Pan odrzuca?

- Słowa "migam" użyłem celowo. Po prostu doprowadzam do sytuacji, że to dyrektor mnie nie obsadza. I nie muszę nikomu mówić - nie zagram. W całej mojej karierze są może dwa-trzy przypadki, kiedy odmówiłem reżyserowi. Wolę tak się wykręcać.

Odmawia Pan, bo...?

- Różne są powody. Na przykład jeden z wybitnych reżyserów, ciut starszy ode mnie, z którym bardzo dużo pracowaliśmy, gdy argumentowałem, że nie czuję się na siłach, powiedział mi: "Nie przejmuj się, zagrasz tak, jak poprzednie role". Tym samym utwierdził mnie w mej decyzji. A i sam chyba wyczuł, że palnął jakąś gafę.

I ten styl bywa nieraz groźny, nie darmo mówi się, że aktorstwa nie można uprawiać bezkarnie.

- Absolutnie się z tym zgadzam. Dlatego trzeba umieć rozdzielać te światy, a nie jest to łatwe, bo grane postaci włóczą się za człowiekiem...

Pan zapłacił jakąś karę za bycie aktorem?'

- Ceną za ten zawód jest ciągły niepokój, wciąż myślę, że nic nie umiem. Poza tym fizyczny ból, który ma swe korzenie w czasach, kiedy nie dbałem o siebie - tysiące walnięć kolanami o scenę, do tego jakieś nieprzemyślane ćwiczenia; tamta radość cielaka z zabawy w teatr dzisiaj niekiedy powraca jękiem. Niemniej, tak mi się przynajmniej wydaje, nie mam uszczerbków psychicznych.

Jerzy Nowak mówił mi już dawno, że aktorstwo deformuje psychikę, że może prowadzić do jakichś dewiacji.

- Ależ tak. Jednemu ze starszych kolegów, już nieżyjącemu, tak się rozpadła osobowość, że przyszedł na premierę spektaklu, w którym grał główną rolę, usiadł w pierwszym rzędzie i czekał, chcąc zobaczyć tę swoją rolę.

Wojciech Pszoniak w książce "Aktor" opisuje pracę nad rolą Wierchowieńskiego i zbawienne dla stworzenia tej postaci wspomnienie z młodości, kiedy o mały włos nie zabił matki...

- Świetnie to rozumiem; wszak jedynym pożywieniem dla naszej aktorskiej wyobraźni jest wspomnienie. Wywołuję je w sobie i puszczam w świat swych obecnych fantasmagorii.

- Ale przecież nie zawsze takie wspomnienie jest możliwe; w "Pułkowniku Kwiatkowskim " zagrał Pan Moczara, wówczas ubeckiego kata. Do czego mógł się Pan odwołać?

- Misję przemawiania w imieniu narodu i rozdrapywania ran zniewolonego człowieka zastąpiła chęć pokazania ludziom, jak się zachowują w autobusie, jacy są dla siebie, kiedy wrócą do domu...

Wspomniał Pan wcześniej anioły amerykańskie, Pan też zagrał Anioła Giordano. Jak się gra anioła?

- Człowiek może myśleć o nim tylko w kategoriach własnego ciała i własnej wyobraźni. Na szczęście Giordano został wyrzucony z raju i to do Poland, a nie Holland, co tym bardziej dowodzi, że nie był tak całkiem anielski. Cóż, o takiej roli można myśleć tak, jak o Zeligu Woody'ego Allena, dziwacznym człowieku, który upodabniał się do otoczenia i otaczających go osób...

To zarazem trochę odnosi się do aktorstwa w ogóle - przejmuje się życie postaci, zaaanektowuje ją, dodaje swoje emocje... I oto człowiek staje się Makbetem.

- W tym przypadku do wspomnień rodzinnych. Gdy Kaziu Kutz mi to zaproponował, pomyślałem o dziadku Piotrze Globiszu, osadzonym przez Moczara w więzieniu, skąd wyszedł sparaliżowany, i założyłem, że największym hołdem dla dziadka będzie zagranie tego drania a rebours.

Pan wręcz przydał mu ciepła...

- Po premierze wyszedłem z kina i od jakiegoś starszego mocno mężczyzny usłyszałem: "Gratuluję panu, panie generale".

Pisano niegdyś o Panu jako o drugim Tadeuszu Łomnickim, to była dla Pana opinia bardziej stresująca czy mobilizująca?

- Takie słowa zawsze mobilizują. Miałem sposobność grania z Łomnickim, wtedy też przegadaliśmy wiele godzin. Byłem dużo młodszy i z podziwem patrzyłem na jego energię; teraz, mając więcej lat, kiedy czuję, że nie zawsze chce mi się grać na sto procent, podziwiam Łomnickiego tym bardziej - on zawsze szedł na full.

Nie ma Łomnickiego, zmarł Holoubek, odszedł Zapasiewicz... Coraz trudniej o autorytety.

- Niestety. W ogóle świat odchodzi od autorytetów. Wszystkim wolno wszystko. Ale przecież jest choćby Jurek Trela, on jest dla mnie opoką...

Młodzi, tu w PWST, chcą autorytetów?

- Myślę, że tak. Tak patrzą na Jurka Trelę, na Krystiana Lupę, którego uwielbiają, na Jasia Peszka... Chcą mieć rodzaj wsparcia w nas, potrzebują autorytetów - tylko, czy my spełniamy te kryteria...?

Raz jeszcze przywołam Pszoniaka: "To, co Bóg mi dał, wykorzystałem w 20 procentach. I tu mam poczucie winy". A Pan, jak siebie ocenia, po zagraniu ponad 200 ról, w tym wielu nagrodzonych...

- Pocieszam się, że jestem w takim wieku, że mogę się jeszcze poprawić... A mówiąc w pełni serio

- czasami trzeba zrobić jedną wspaniałą rzecz w życiu, która pozostanie i otworzy innym oczy na to, co robimy. Myślę, że taka jedna z moich ról się odnajdzie...

Przecież Pan wie, że niejedna: Kaspar, Zaratustra, Pijak w "Ślubie", pedofil Jacek w "Oczyszczeniu"... I adwokat Piotr w "Krótkim filmie o zabijaniu"...

- Cóż mam powiedzieć; wierzę, że będę miał możliwość powiększenia tego stanu.

Roman Polański niegdyś powiedział, że aktor jest jak pies, który czyha na kość, na rolę. Po latach wciąż z tą samą intensywnością czeka Pan na nowe?

- Zmieniło się o tyle, że teraz czekam na role, w których mogę coś powiedzieć od siebie, nie tylko zagrać. Samo granie już mnie tak nie ciągnie.

Z wiekiem, z doświadczeniem, pewnie paradoksalnie nie gra się łatwiej, bo narasta odpowiedzialność, no i więcej ma się do stracenia.

- Ależ tak. Dobrze wiem, że ludzie patrzą na mnie i widzą, czy daję im wszystko. I wiem, że tylko wszystko powinienem im teraz dawać. Albo i więcej niż wszystko.

Rok temu wyraził Pan nadzieję, że idzie taki czas, gdy będzie grał coraz poważniejsze role. Jakie, u kogo?

- Takie, które coś pozostawią, które będę jakąś wypowiedzią, które coś znaczą. Wiele się teraz spodziewam po roli hrabiego Kenta w Szekspirowskim "Królu Learze", którego przygotowuje Krzysztof Jasiński. Czekam też na nową sztukę Petera Zelenki... Bo jednak same role ojców czy dziadków to zbyt mało, by przygotować się do zagrania mumii.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji