Artykuły

Jestem zbyt zarozumiały, żeby się obrażać

- Od czasu do czasu miewam zdolności maksymalnej koncentracji, szczególnie w sytuacjach podbramkowych. Jestem dobrym oficerem liniowym, który w trudnych momentach potrafi podejmować na chłodno szybkie decyzje. Sytuacja wygodna rozleniwia mnie i wtedy staję się beznadziejny. Jestem gamblerem. Lubię wyzwania i nie lubię letniego życia. W gruncie rzeczy całe moje życie to jest gamblerka, rodzaj gry - mówi JAN ENGLERT, dyrektor artystyczny Teatru Narodowego w Warszawie.

Z JANEM ENGLERTEM o sylwestrach, teatrze, pożarach, hazardzie i SZCZĘŚCIU rozmawia Jolanta Ciosek.

Był Pan kiedyś wodzireje ni podczas sylwestrowego balu?

- Nigdy. Jestem raczej wodzirejem stolikowym, nie parkietowym.

Raczej teatralnym: były rektor, obecny dyrektor sceny narodowej, aktor, reżyser...

- Bardziej dyrektor - zaopatrzeniowiec, a nie wodzirej.

Pamięta Pan swojego pierwszego sylwestra?

- Nie, nie pamiętam. Jak Boga kocham, nie pamiętam.

A i tak było źle?

- Gorzej było na tym, który pamiętam. Przełom roku 78/79, zima stulecia, podczas której zasypało Polskę. O północy zgasiłem ostatniego papierosa w życiu.

I wtedy właśnie nieco nadużyłem, bo zamiast za papierosa złapałem za kieliszek. Następny dzień był trudny, ale skoro nie paliłem, to postanowiłem to wykorzystać. I tak już pozostało do dziś. A poza tym przeżyłem kilka dziwnych sylwestrów: dwa lata temu w Kenii z żoną i siedmioletnią wówczas córką - przepiękny wieczór. Wcześniej w Bangkoku - elegancka kolacja, ale tropikalna ulewa zalała wszystko, całe jedzenie. W zeszłym roku bardzo miły był sylwester na Florydzie. Od pewnego czasu zdradzamy w tym czasie ojczyznę na rzecz ciepłych krajów albo wyjeżdżając na narty. W tym roku będą narty.

A co z tańcami?

- Na pewno zatańczymy. Choć nie jestem wielbicielem tańca, muszę tańczyć...

Skoro ma Pan tak wspaniale tańczącą żonę, co udowodniła w programie "Gwiazdy tańczą na lodzie"

- Co zabawniejsze, organizatorzy nie przypuszczali, że dojdzie tak wysoko, więc dali jej dużą stawkę za jeden odcinek. Doszła do dziesiątego, dostała niezłą sumkę, za którą wyprodukowała spektakl "Hipnoza". Jeździ z nim po Polsce i zbiera brawa na stojąco.

A Panu została mordęga z tańcem?

- Nie przepadam za nim, to fakt Jak się coś robi siłowo lub się czegoś nie umie - to męczy. W tenisa gram pięć godzin i nie czuję grama zmęczenia, natomiast po dwóch kawałkach tanecznych mogą mnie reanimować.

Na szczęście po siedmiu latach dyrektorowania Teatrem Narodowym reanimacja nie jest Panu potrzebna. Mało tego, wszyscy, którzy wieszczyli Pańską klęskę - przegrali. Ma Pan satysfakcję?

- Po części tak. Przecież obejmując tę dyrekcję chciałem udowodnić i oponentom, i sobie, że dam radę. To mnie rajcowało. Wziąłem to z pychy i odwagi. Treść pierwszego SMS-a, jakiego otrzymałem brzmiała: Witamy w klubie samobójców. Pycha wynikała z wiary, że dam sobie radę.

Wychodzi na to, że dał Pan, bo recenzje teatr zbiera coraz lepsze, ma kilka sukcesów na koncie, choćby ostatnie "Tango" w reżyserii Jerzego Jareckiego, w którym i Pan jest bardzo chwalony...

- Widzi pani, te dobre opinie krytyków to przede wszystkim moja "wysługa lat", to po pierwsze. Poza tym nie dałem się sprowokować i nie boksowałem się z nikim, to znaczy do żadnej wojny mnie nie wciągnięto, choć próbowano. A tak naprawdę to jako człowiek praktyczny nie do końca wierzę recenzjom; i tym wynoszącym pod niebiosa, i tym druzgocącym. Probierzem tego, czy w teatrze jest dobrze czy źle, są dwa czynniki: chęć artystów do angażowania się do tego teatru i frekwencja publiczności. Do mnie chcą się angażować i widzów przybywa. Sprawdziły się moje założenia: nie ograniczać dostępności tej sceny dla żadnego rodzaju twórczości poza hucpą i chałturą. Nie uznaję też modnych dziś tzw. projektów teatralnych, które w moim przekonaniu są namiastką teatru. Żadne projekty, formy studyjne, tylko gotowe przedstawienia. Stąd jest "Miłość na Krymie" Jarockiego, "Umowa" Lassalle'a, "Marat/Sade" Kleczewskiej i jej kontrowersyjna "Fedra"...

W której nagość i wulgaryzm kroczą po scenie, choć obiecywał Pan, obejmując dyrekcję, że nie genitaliami i wątrobą, lecz sercem i głową będzie Pański teatr rozmawiał z widzami.

- I tak też się stało. W "Fedrze" nie epatuje się nagością dla samej nagości. To jest określona interpretacja i wyrazista forma artystyczna. Choć mocno szokująca.

Rozumiem, że znalazł Pan armaty, o których wspominał, gdy rozmawialiśmy, kiedy obejmował Pan tę dyrekcję?

- Staram się używać niejednego gatunku wojsk. Żeby wygrać wojnę, trzeba używać oddziałów specjalnych, lotnictwa, marynarki wojennej i piechoty. I sądzę, że właśnie piechota jest podstawą każdego zespołu teatralnego. Budowanie każdego zespołu trzeba zacząć od piechoty i podoficerów. Nie oficerów.

"I nie dopuszczę, by aktorzy dyktowali mi terminy" - zarzekał się Pan przed laty. Dziś to już jest problem ogólnopolski: seriale, filmy, a teatr niech się dostosuje...

- Niestety, tutaj przegrałem. Od tylu lat próbuję to regulować, ale myślę, że przegrywam też swoją delikatnością wobec kolegów. Wiele im wybaczam. A jednak jestem najlepszym dróżnikiem kolejowym - górka rozrządowa w Koluszkach to małe piwo wobec moich szarad obsadowych. I do tego moje pociągi nie jeżdżą po torach, a ja muszę tak wszystkim zarządzać, żeby nie doprowadzić do zderzenia. I luksusowych wagonów, i drezyn.

Nie dość, że najlepszy dróżnik, który wybudował solidne rusztowanie teatralne...

- To jeszcze mówią, że jestem nie najgorszym strażakiem.

A w teatrze pożarów do gaszenia nie brakuje?

- To prawda, że potrafię rozładowywać konflikty. Bieganie z sikawką to moja specjalność. Średnia interwencji - jedna dziennie.

Już przed laty Kazimierz Kutz wspominał o Pańskiej bezkonfliktowości jako przydatnej cesze dyrektora. A jakie są dla Pana minusy tej funkcji?

- Jako dyrektor, a wcześniej jako rektor, wciąż byłem i jestem traktowany przez reżyserów jako pracodawca Wszyscy zapominają o tym, że jestem aktorem. Zapytałem kiedyś znanego reżysera, co to się stało, że obsadził mnie po tylu latach przerwy, a on na to: "Widzi pan, panie Janku, tak się złożyło, że pańscy koledzy rówieśnicy jakby poumierali, a pan ciągle jest młody". Oczywiście, chodziło o wewnętrzne "umieranie". Czy pani wie, jaka to frajda, kiedy teraz gram gościnnie w "T.E.O.R.E.M.A"-cie. Grzegorza Jarzyny w "Rozmaitościach"? Odpowiadam tylko za siebie, a nie za całokształt. Po raz pierwszy po siedmiu latach znów doznałem uczucia nieważkości. A jestem facetem dość odpornym, bo w życiu artystycznym nieraz byłem workiem treningowym, w który, walono ile wiezie. Niektóre role, które przysporzyły mi popularności, moim antagonistom posłużyły do wycierania sobie mną gęby. Początek dyrekcji to było chodzenie ze ściśniętym gardłem. Jeden wielki stres, czyli jak mówią na Śląsku, Jierzklekoten".

A przecież uchodzi Pan za człowieka sukcesu.

- Niewątpliwie osiągnąłem go.

A czy łatwo dzisiaj osiągnąć sukces?

- Do tego zawsze potrzebne jest spełnienie trzech warunków: trzeba znaleźć się w odpowiednim miejscu, czasie i towarzystwie.

Miał Pan to szczęście?

- Tak i nie. Zawsze miałem opinię szczęściarza, choć tak naprawdę, gdy los zsyłał mi szczęście, to zaledwie dotykałem nosem spyrki, która od razu gdzieś odjeżdżała. Gdy trafiałem do teatru, o którym marzyłem, to właśnie się kończył artystycznie. Gdy miałem zagrać główną rolę u włoskiego reżysera, obok Claudii Cardinale, to owszem zagrałem, ale bez Claudii, zdjęcia były w Suwałkach, a honorarium w złotówkach. Podobnie jest ze mną w hazardzie. Trzy razy byłem w ekstremalnej sytuacji finansowej i postanowiłem się odegrać. Zwróciła się strata, ale ani o złotówkę więcej. Anioł Stróż powiedział: ani grosza więcej.

Dobrze mieć takiego Anioła Stróża?

- Tak, ale to jest też moja frontowa umiejętność. Od czasu do czasu miewam zdolności maksymalnej koncentracji, szczególnie w sytuacjach podbramkowych. Jestem dobrym oficerem liniowym, który w trudnych momentach potrafi podejmować na chłodno szybkie decyzje. Sytuacja wygodna rozleniwia mnie i wtedy staję się beznadziejny. Jestem gamblerem. Lubię wyzwania i nie lubię letniego życia. W gruncie rzeczy całe moje życie to jest gamblerka, rodzaj gry. Jestem szczęściarzem. Ale nie takim, który wygrywa milion, ale od czasu do czasu trafi "czwórkę".

A "piątki" się zdarzały?

- Ze dwa razy: dziecko w późnym wieku. No i to, że minęło 45 lat od mojego dyplomu i wciąż żyję, artystycznie funkcjonuję. Być może to jest ta ukryta "szóstka"?

A największy Pana sukces dyrekcyj-y?

- Kiedy zaczynałem dyrekcję, rozpocząłem peregrynację po Europie, chcąc wprowadzić Teatr Narodowy do Unii Teatrów. Byłem traktowany co najwyżej protekcjonalnie albo w ogóle nie byłem traktowany. Minęło sześć lat, mamy festiwal europejskich teatrów narodowych, zjazd ich dyrektorów, przyjechało ponad 50 osób, dostaliśmy wiele ciekawych propozycji międzynarodowych. Prowadzę teatr repertuarowy. Ten rodzaj teatru wymaga repertuarowej eklektyczności, co czasami wzbudza pogardę młodych twórców.

Och, ta Pańska ironia...

- Ależ tak jest. Sześć lat temu pewien miody twórca, gdy złożyłem mu propozycję współpracy z "Narodowym", powiedział mi, siedząc rozwalony w fotelu, że najpierw musi zobaczyć, co ja zrobię z tym teatrem, a potem ewentualnie porozmawiamy. Niedawno zadzwonił, prosząc o rozmowę. Nie odmówiłem i też nie będę się mścił. Jestem zbyt zarozumiały, żeby się obrażać.

Kończący się stary rok i początek nowego to czas refleksji i rachunku sumienia...

- Jestem w wieku, w którym niechętnie to się robi. W tej materii z księdzem mam kłopoty, a co dopiero z panią. Całe życie maskuję się, a że w życiu nagrzeszyłem - to jasne.

Ma Pan marzenia?

- Nie. Mam cele.

"Tatarak", "Oficerowie", "Bezmiar sprawiedliwości", wcześniej "Katyń" - to Pańskie ostatnie filmowe sukcesy. Znów wrócił Pan do pierwszej aktorskiej ligi. Duża to frajda?

- Zaspokaja gruczoły wolicjonalne. A mówiąc serio: jak gram, to znów czuję się artystą, bo wtedy zajmuję się sobą. Jak dyrektoruję, to urzędniczeję.

A co daje Panu taką zwyczajną radość?

- Nie chcę, żeby to zabrzmiało patetycznie i ekumenicznie, ale z wiekiem zrozumiałem i poczułem, że większa radość jest w dawaniu niż w braniu. Wtedy uzyskuje się harmonię. Jak się chapie, to człowiek jest ciągle w dysharmonii. Bo niechętnie dają. A mówiąc serio: uczenie w szkole też jest nauką dawania, dzielenia się. Harmonia to zaakceptowanie siebie. Uzyskałem ją koło sześćdziesiątki. Teraz ważne, by ją utrzymać. A to nie jest takie proste.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji