Elektroniczni dekadenci
Podczas premiery "Święto Winkelrida" Andrzejewskiego i Zagórskiego w gdyńskim Teatrze Dramatycznym, uświetniającej jubileusz 25-lecia Teatru, zauważyłem na tablicy z okolicznościowymi gratulacjami list od Kazimierza Dejmka: "Przepraszam, nie mogę przyjechać na Święto Winkelrida, bo tego samego wieczora odbywa się w moim teatrze premiera 'Romulusa Wielkiego' Durrenmatta". Pierwszy (i jedyny do czasu gdyńskiej inscenizacji) realizator sztuki, która stała się sensacją teatralną w 1956 r. nie zobaczył niemożliwego come-backu Winkelrida. Oddalony od Gdyni kilkaset kilometrów musiał przeżywać jednak podobne wrażenia. 24 stycznia br. na dwóch polskich scenach próbowano wskrzesić teatr metaforycznej groteski politycznej.
JERZY Andrzejewski i Jerzy Zagórski napisali "Święto Winkelrida" w 1944 n\, tuż przed Powstaniem Warszawskim. "Otóż mieszkaliśmy wtedy na Bielanach - pisał w Dialogu w 1933 r. Jerzy Zagórski - przy ulicy Schroegera 87, na jednej klatce schodowej: ja z żoną i trojgiem dzieci na parterze, Andrzejewski z żoną i synkiem nad nami na piętrze. Obowiązywała godzina policyjna - czyli konieczność wczesnego powrotu do domu i wiele zbywającego czasu. Podziemie teatralne w osobie Bohdana Korzeniewskiego zaproponowało nam obu pisanie sztuk na konkurs Polski Podziemnej, w trosce o zapewnienie repertuaru teatrom po rychłym, jak już wróżyły gwiazdy i naloty, finale wojny. Szło o normalne sztuki, rozumiało się, że na tematy polskie i budujące, takie, jakie, przypuszczaliśmy, będą potrzebne po wyzwoleniu spod okupacji. Więc żony nasze namówiły nas, żeby zamiast pisać oddzielnie, zrobić coś razem, skoro sprzyja temu tak bliskie sąsiedztwo, łatwość kontaktu bez wychodzenia z budynku."
PAMFLET NA WŁADZĘ
W ten sposób powstała błyskotliwa miejscami sztuka o tym, jak w wiele lat po wygranej wojnie burmistrz szwajcarskiego miasteczka postanawia uczcić pamięć narodowego bohatera, symbolizującego zwycięstwo. W tym celu organizuje szumne obchody, na które ściąga z pobliskich gór zbiedniałego syna Winkelrida, Konrada. Tata Winkelrida zasłynął - jak pamiętamy - tym, że zgarnął bohatersko dzidy przeciwników i wraził je we własną pierś. Dzięki temu pozbawieni broni wrogowie łatwo ulegli Szwajcarom.
Dziś Konrad ma (tę scenę powtórzyć w teatralnej inscenizacji, odegranej na miejskim placu. Ale zgrzyt, ale wstyd, ale nieporozumienie. Oto Konrad sądził, że wzywają go na obchody, by oddać mu należną po ojcu łąkę, którą w czasie wojny zagrabili wrogowie, a po wojnie przyjęło wyzwolone dzięki śmierci tatusia państwo. Nie będzie się zgrywał na scenie, nie chce honorów lecz łąki. Do tego niektórzy mieszczanie przebąkują po bokach, że Winkelrid niepotrzebnie się poświęcił i zginąć, bo bitwa i tak była wygrana. Po co czcić pusty gest?
Z tych fałszów, niedopowiedzeń i blagi rodzi się bunt. A z buntu przewrót. Oto wojsko przechodzi na stronę Winkelrida, domagającego się łąki i na pikach przytwierdza hasło nowego wodza: 3 W - Wolność, Własność, Winkelrid. Rewolta zwycięża. Burmistrz zbiera się w popłochu do ucieczki. Tłum podchodzi pod Ratusz. "Czy mają przywódcę?" - pyta przytomnie burmistrz. "Nie" - pada odpowiedź - "Winkelrid wrócił na swą łąkę, w góry". Burmistrz wychodzi na balkon. Tłum cichnie złowrogo. I wtedy burmistrz wznosi okrzyk: "Niech żyje 3 W!
Wolność, Własność, Winkelrid!" "Niech żyje!" - odpowiada zdumiony tłum. A potem jeszcze raz - z radością, i jeszcze - z zachwytem. Sytuację opanowano. Burmistrz rozpręża się; pozostał na swoim stanowisku, czeka go tylko dużo pracy. "Muszę zaznajomić się z ruchem ideowym, na którego czele stanąłem" - wyznaje.
Gdy Kazimierz Dejmek wystawił "Święto Winkelrida" w Teatrze Nowym w Łodzi, w 1956 r., publiczność oszalała z zachwytu.
"Jedźcie do Łodzi! Zobaczycie tam komedię z cyrkiem i fajerwerkiem, najostrzejsze widowisko satyryczne, jakie wystawiono w Polsce Ludowej w ciągu minionego 12-lecia" - pisał Roman Szydłowski "... Winkelrid jest miłośnikiem Polski Ludowej. Ale autorzy, gdy z nimi rozmawiałem, twierdzili zgodnie, że byliby wówczas bardzo zaskoczeni, gdyby im ktoś powiedział, że przez 12 lat wyrośnie Winkelrid na sztukę - i na problem - naszej rzeczywistości, że jego wejście na scenę stanie się prawdziwym świętem - bohaterami sztuki i teatru" - dodawał Zygmunt Greń, zaś Andrzej Wróblewski podsumowywał: "Jest to sztuka o Polakach, a jednocześnie pamflet na władzę. (...) Jest to wielki artystyczny atut w walce z kultem jednostki. (...) Z każdą jednostką, z. każdym mitem, z pustką pozorów, z oszustwem".
WIEMY, BABCIU, ŻE ZIMNO
W Gdyni 1985 nie było śmiechu na widowni, nie było też grozy. Ot, przypowieść jak wiele innych; prawda, że słuszna i prawdziwa, ale co z tego?.... "Święto Winkelrida" wystawiono tylko raz, w 1956 r. Mijają, lata, mija prawie 30 lat i naszego bohatera, niczym bohaterów "Seksmisji" przywraca się do życia.
Nasza świadomość jest daleko większa i dokładniejsza: dostrzegamy nie tylko schematy władzy i historii, ale również ich nieuchronność, także i to, że biorą się one z nas. Z równym zapałem pokrzykujemy za burmistrzem na cześć bogoojczyźnianych bohaterów, jak i przeciw burmistrzowi w imię haseł trzech "W". Dopominamy się pomnika dla Winkelrida i łąki dla Winkelrida, a przecież to jest alternatywa, więc trzeba wybrać.
Andrzejewski z Zagórskim w 1944 r. przewidzieli trochę na zapas, Dejmek w 1956 r. wyostrzył, wykpił i zabłysnął odwagą, my w 1985 r. traktujemy Winkelrida niczym babcine gadanie: włóż szalik, bo zimno. No zimno, wszyscy, o tym wiemy, ale nie dlatego, że nam o tym mówi babcia, ale dlatego, że kaloryfery popękały, odwołano autobusy i herbata w szklance zamarzła. Wiemy, babciu, że zimno, szalików ze szwajcarskiej wełny mamy na sobie z dziesięć - i co z tego?
HISTORIA I KURZE FERMY
Friedrich Durrenmatt napisał "Romulusa Wielkiego" w 5 lat po "Święcie Winkelrida", w Szwajcarii właśnie. Było już po wojnie. I on powrócił do historii, choć za temat kpiny wybrał historyczną klęskę, nie zwycięstwo: upadek starożytnego Rzymu. Jest rok 476 naszej ery: podupadłe Cesarstwo Rzymskie ulega najazdowi Germanów pod wodzą Odoakra. Ostatni cesarz nic jednak nie robi, by bronić państwa; spokojnie czeka, uśmiecha się tajemniczo i zajmuje się hodowlą kur.
Wierni żołnierze "za Ojczyznę", a cesarz nie pragnie nawet usłyszeć nowin z pola walki. Wreszcie wyznaje prawdę: czeka na tę klęskę; niczym mickiewiczowski Konrad Wallenrod zdobył władzę po to, by dopilnować upadku mocarstwa. Oto nadeszła godzina jego zemsty na Rzymie: za przemoc, za okrucieństwo, za despotyzm, za ciągłe wojny. Wkracza Odoaker - zwycięzca. Ale nie triumfuje. Zdobył Rzym, bo w przeciwnym razie jego krwiożerczy bratanek zabiłby go i sam sięgnął po zwycięstwo. Ale tak naprawdę pasjonuje go hodowla jur. Cóż za szczęście. Dwaj wodzowie: pokonany i zwycięzca podają sobie rękę. Romulus oddaje się w niewolę Odoakra, by razem z nim zająć się budowaniem kurników i krzyżowaniem ras.
Ot, groteska. Prześmiewcza, smutna pod maską wesołości. Taki mały odwet humanisty, zawsze uzależnionego od polityki i organizacji państwa, na jego idei. "Nie oskarżam państwa, które ma rację lecz państwo, które jej nie ma - pisał w 1949 r. Durrenmatt.- A to jest różnica, proszę, aby uważnie patrzeć państwom na palce i patrzę im uważnie na palce. Nie jest to przeciwko państwu, lecz może przeciwko mocarstwu. Ktoś może zwać moje słowa sofistyką. Tym one nie są. W stosunku do państwa należy być mądrym jak wąż, ale, na miłość boską, nie łagodnym jak gołąbek."
Jakże uroczy, jakże milutki i naiwniutki bunt przeciwko mocarstwom. Wzruszający z punktu widzenia człowieka 1985 r. Dziś, gdy historia zbiesiła się do tego stopnia, że kurze fermy nie tylko nie mogą pogodzić zwaśnionych państw, ale wręcz bywają jedną z głównych kości obrazy, fabułka Durrenmatta dźwięczy pusto i jałowo. Andrzejewski, Zagórski i Durrenmatt przeżywali w latach 40-ych okres humanistycznych nadziei na odrodzenie "normalnego życia". Nadzieje te, ożywione duchem liberalizmu, przygasały i wybuchały, ale i w "Szwajcarii", i w Szwajcarii wreszcie się wypaliły.
Winkelrid rozbłysnął wielkim płomieniem w 1956 r. i w tej samej chwili znikł z pola widzenia. Romulus święcił swe wielkie chwale podczas studenckich buntów 1968 r. na całym świecie. Anarchiczne posłannictwo antypaństwowe hippiesów skazane było na zagładę. I odtąd już się nie odrodziło, przechodząc na margines dziwactwa (ruch punk) i zbrodni (terroryzm). Rzeczywistość historyczno-polityczna zniosła owe nierealistyczne idee jako niemożliwe nie metodą zakazów, lecz na drodze doświadczenia. To, co jeszcze w 1956 r. skłonni bylibyśmy uznać za odstępstwo od normy, dziś musimy nazwać "bytem naturalnym", czyli zjawiskiem pozostającym poza naszą wolą. Czymś, co jest, więc zamiast śmiać się z tego, że jest, należy raczej myśleć, jak to zmienić, modyfikować, naprawiać, nie robiąc sobie jednak wielkich nadziei.
NASZA ELEKTRONICZNA DEKADENCJA
Obie inscenizacje nie były złe. Trochę zbyt migotliwe gdyńskie "Święto Winkelrida" miało pieczęć wielkiej staranności, poprawności, przejęcia. Młody Witold Burakowski jako Konrad Winkelrid zagrał lepiej niż miał prawo, bo na dobrą sprawę ten problem jest pokoleniu, które reprezentuje, zupełnie obojętny. Zbigniew Bogdański zagrał burmistrza zgodnie z literą tekstu, a ze litera wyblakła, więc i ta rola ale poruszała tak jak w 1956 r.
W widowisku Dejmka stało się dokładnie tak samo. Uczciwa, poprawna robota reżyserska współgrała z rzetelnym prowadzeniem ról przez aktorów. Nie było żadnej kreacji, a Gustaw Holoubek jako Romulus Wielki, choć zagrał na swoim zwykłym dobrym poziomie, zawisł w próżni zdewaluowanego nieco tekstu.
W pogodny, spokojny sposób odchodzi z tego świata teatr metafory politycznej. Bez skandali i gwizdów, ale i bez żalu. Był gorącym pieniądzem w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, ale szybko się zdewaluował i dziś nie da się zań kupić ani uncja wzruszenia, emocji ani refleksji. On sam stał się historycznym doświadczeniem i dawno stąd wyciągnęliśmy wnioski. Dekadenci XX wieku, nie śmiejemy się z siebie ani nie oskarżamy, ani nie marzymy o utopii. Nasza dekadencja polega na zrozumieniu konieczności działania na rzecz przetrwania życia. Więc nie anarchizm Romulusa, tylko ekologia "Zielonych", nie aprobata dla burmistrza, ale także nie dla Winkelrida.
Mówi się, że my, dekadenci, straciliśmy nadzieję, ale bliższe prawdy jest^ chyba stwierdzenie, że pozbyliśmy się złudzeń. I na tym polega nasza nowa, elektroniczna dekadencja.
Teatr Dramatyczny w Gdyni i Jerzy Andrzejewski i Jerzy Zagórski - "ŚWIĘTO WINKELRIDA", reżyseria: Zbigniew Bogdański, dekoracje: Andrzej Markowicz, kostiumy: Janusz Tartylło, muzyka i opracowanie muzyczne: Jarosław Mądroszkiewicz, ruch sceniczny: Zygmunt Kamiński. Premiera 24 stycznia 1985 roku.
Teatr Polski w Warszawie: Friedrich Durrenmatt - "ROMULUS WIELKI" przełożyli: Irena Krzywicka i Jan Garewicz, reżyseria: Kazimierz Dejmek, scenografia: Jan Polewka. Premiera 2 stycznia 1985 roku.