Artykuły

Gangster w pałacu

Zimą 1956 roku pierwszy raz odwiedził Warszawę amerykań­ski teatr - Everyman Opera z Nowego Jorku. Z przedstawie­niem znakomitym: ,,Porgy and Bess" George`a Gershwina. Całe miasto zatrzęsło się z wrażenia: Amerykanin w Warszawie! Pół miliona ludzi zaczęło uganiać się za biletami. Noce spędzano w kolejkach przed "Orbisem", aby dostać się do "Romy", gdzie gra­li przybysze. Sala zatłoczona pod sufit, wszyscy zalewają się łza­mi, gdy Bess - Ethel Ayler śpie­wa dziecku kołysankę, nie kończące się brawa, owacje. Ludzie oniemiali z zachwytu, porażeni no­wością: tow. Bierut w Belwede­rze, marsz, Rokossowski w MON, a tu... Amerykanie w Warszawie.

Od tamtego czasu dla mnie i mego pokolenia Gershwin stał się symbolem otwarcia, przemia­ny, wrotami do innego śwista.

Z końcem zimy tego roku Teatr Studio, przy współpracy re­żyserskiej Michaela Hacketta i muzycznej Stanisława Radwana, wystawił minimusical w całości zręcznie pozszywany z piosenek obu Gershwinów; wielkiego George'a i jego brata Iry'ego. Rzecz nazwano oczywiście... "Ameryka­nin w Warszawie".

Jest to historia o tym, jak syn pewnego multimilionera założył w New Yorku teatr, a następnie musiał go bronić przed zakusa­mi podstępnego gangstera. Rzecz widzom Pałacu Kultury nieobca. Oczywiście młody człowiek jest zakochany, ojciec-milioner także, gangster ma kłopoty z żoną i wszystko, po ucieczkach, wpad­kach, awanturach i kanonadzie, kończy się happy endem - co jest od początku do przewidze­nia. Ale nikt nie idzie na tego typu widowisko, by z wypieka­mi śledzić perypetie, lecz aby po­słuchać świetnych piosenek w pierwszorzędnym wykonaniu, po­śmiać się i odprężyć.

"Amerykanin w Warszawie" nie jest zapewne najambitniejszą intelektualnie pozycją repertua­rową tego sezonu, ale jest dobrym teatrem rozrywkowym. Takim, jakiego teraz potrzebuje

szczególnie nasza publiczność. Te­atrem godnym zauważenia przez wzgląd na standard aktorstwa, wokalistyki i kultury zabawy. Widzom o wysokich ambicjach, alibi stwarza klasyk Gershwin, mogą więc chodzić spokojnie.

Reżyser amerykański Michael Hackett (pospołu z Claire Leddy - autor scenariusza) - wyko­nał swoje zadanie zawodowo tj. sprawnie i pomysłowo. Miło mi to wspomnieć, bo niedawno zmyłem mu głowę za "Metamorfo­zy". Małe, dowcipne baleciki, dy­namiczne układy ruchowe (ucieczki-pogonie gangsterów zabaw­nie naśladujące slalomy), znako­mite tempo, zaskakujące pointy sytuacyjne, cienia nudy, odrobi­ny złego smaku - czegóż więcej trzeba od tego rodzaju przedstawienia?

Na czele obsady Anna Cho­dakowska (Lady Dallas Harrington) i Wojciech Malajkat (Tommy). Chodakowska jest aktorką bardzo wszechstronną, od - jak to niegdyś nazywano - "wyso­kiej tragedii", aż po komedię muzyczną, ba... musical. Myślę, że wynika to m.in. z tego, że ta utalentowana artystka potrafi trak­tować własny styl interpretacyj­ny z pewną ironią, przymruże­niem oka, jako kanwę do auto-pastiszu. Akurat tutaj daje to świetne rezultaty, zwłaszcza że na dodatek Chodakowska znako­micie śpiewa (przydała się jej ta szkoła muzyczna, oj przyda­ła). Malajkat śpiewa także, choć na pewno nie jest solistą opero­wym, ale za to samym wdzię­kiem na scenie. Mimo nieco infantylnych warunków, niezbornych ruchów pryszczatego chłop­ca i bezradnego spojrzenia na­iwnych oczu. Ciepło, jakim ob­darza stereotypową postać pozy­tywnego bohatera z operetki, pro­centuje sympatią widowni, ga­piostwo, nieporadność - budzą odrobinę współczucia, zaś bardzo sprawny warsztat aktorski doko­nuje reszty. Jerzy Zelnik - nie­gdysiejszy faraon Ramzes - tu­taj gangster teatralny (Dutch O`Malley) wystylizowany został na podrzędniejszego mafioso, któ­ry wprawdzie miota się i grozi, wprawdzie potrafi porwać 3/4 obsady, ale wieje przed histerycznymi atakami żony (granej

z ognistym temperamentem i wielką vis comica przez Martę Dobosz). Słowem czołówka na piątkę (wg dawnego systemu ocen).

Ale, w obawie nadmiaru po­chwał, należy zgłosić parę uwag krytycznych. Należy wysunąć zastrzeżenia pod adresem Polly (Magdalena Gnatowska) - bezbarwnej i sennej, która cały czas zachowuje się jakby pozowała do portretu. Stąd jej dbałość o optymalną oszczędność ruchu i mimiki. Dobre to może ale nie w takiej sztuce, nie w tym przedstawieniu. Na odwrotnym biegunie sadowi się super milioner J. Thomas Vendergriff (Jacek Jarosz) najbliższy modelowym bogaczom z nieodżałowanych komedii antyimperialistycznych socrealizmu. Podobne postaci widywało się illo tempore w "Syrenie". Ale i tam to już minęło.

I jeszcze jedno: orkiestra głuszy nie tylko śpiewających, ale i dialogi. To pierwsze można od biedy zwalić na aktorów, drugie - już tylko na muzyków. Może więc warto pogadać, kto i co winien poprawić?

Wstęp na "Amerykanina Warszawie" kosztuje tyle co 30 biletów tramwajowych. Satysfakcja z przedstawienia jest jednak odwrotnie proporcjonalna do satysfakcji z podróżowania miejskimi środkami komunikacji. Radzę więc oszczędzać na biletach MZK. Lękam się jedynie, czy Gershwin nie okaże się dla dzisiejszych nastolatków tym kim był dla mego pokolenia, w latach szczenięcych, Strauss. Mimo tego radzę wszystkim życzliwie: jeśli chcecie się Państwo zrelaksować i posłuchać dobrych piosenek - idźcie obejrzeć przygody teatralnego gangstera. W "Studio" - oczywiście.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji