Czechow z monologów
W teatrach spierają się jeszcze, czy Czechow to sentyment, brzozy i mgła, czy raczej ironia i gorzka drwina. A telewizyjne "Trzy siostry" okazują się spontanicznym dowodem, jak bardzo jałowy jest ten spór. Ekran telewizyjny odziera inscenizację z całej miękkości prowincjonalnego salonu, z całego tła. Pozbawia tekst i postacie owej osławionej atmosfery, która tylekroć decydowała w teatrach, ponieważ narzucała się inscenizatorom jako pytanie główne, jako problem nastroju rozmarzenia lub drwiny. "Trzy siostry" telewizyjne nie miały nastroju, co poczytujemy twórcom spektaklu za zasługę. Postacie sztuki pozostały sam na sam z tekstem i z niego miały wydobyć wszystko. Tak właśnie jak u Czechowa być powinno, ponieważ był to zapewne największy w historii literat teatru.
W dwudziestowiecznej dramaturgii jest jeden tylko pisarz, który doświadczenie Czechowa, jako autora tekstu teatralnego posunął o krok dalej - Beckett. W ten sposób znalazł się jednak na niebezpiecznej granicy oddzielającej jeszcze - teatr od już nie teatru; utrzymał się na niej tylko dzięki swej ogromnej sile poetyckiej, ale też pozostał autorem jednej właściwie, powtarzanej sztuki.
Telewizyjne "Trzy siostry" były po trosze sztuką Becketta. Tego jednak twórcom spektaklu oraz wynalazcom telewizji za zasługę nie poczytamy.
Po części, ale tylko po części - beckettowski efekt był rezultatem wspomnianej wyżej eliminacji tła. Wprowadza ono, jak podkreślaliśmy, wiele nieporozumień, o ile teatr nadaje mu zbyt wysoką rangę. Zarazem jednak jest niezbędne, jeśli końcowe pytanie o możliwość niezrealizowanego spotkania ma istotnie zachować sens; jest potrzebne jako układ precyzyjnie naszkicowanych przyczyń i warunków działań. Byłoby bardzo niesprawiedliwie nie widzieć, że inscenizator tak właśnie rozumiane tło starał się zaznaczyć. Tylko nie całkiem mu się udało. Trochę dlatego, że sam Czechow nie najlepiej z tym sobie poradził (jeśli to wyda się herezją, proszę porównać z odpowiednimi umiejętnościami autora w nowelistyce i np. w "Wujaszku Wani"). Trochę dlatego, że zabrakło inwencji, która by wprowadziła w grę środki mniej zależne od konwencji Stanisławskiego, a lepiej dostosowane do możliwości studia. Przede wszystkim zaś dlatego, że zadaniem stworzenia takiego tła obciążył niemal wyłącznie aktorów, co było w intencjach słuszne i czemu by zapewne ci aktorzy (większość) zdołali sprostać, gdyby im na właściwy kierunek pracy zezwoliły... kamery.
Rozumiem, że telewizja faworyzuje zbliżenia i że trudno jej naśladować teatralne efekty np. rozmowy w oddaleniu. Tym razem jednak ze zbliżeniami zdecydowanie przesadzono. Dość przy tym zabawne, że nie sięgnięto do najprostszego, a narzucającego się chwytu: pokazywania twarzy tych, do których dobiega głos. Wspomniany beckettowski efekt takiej pracy kamer był natychmiastowy. To co jest u Czechowa "dialogiem rozmijania się", walką o porozumienie skazaną wprawdzie na porażkę, ale nie skazaną nieodwołalnie, przekształcało się zbyt często w rodzaj monologu wewnętrznego ludzi z konieczności samotnych. Stąd i pewne skutki dla pracy aktorów, którym tak rozstawiona siatka kamer dawała wielkie pole do popisu i liczne satysfakcje, nie zawsze uzasadnione.
Aktorzy, zwłaszcza ci najbardziej w pracy telewizyjnej doświadczeni, nie mogli nie czuć, że zadanie realizacji tła, jakim obciążył ich reżyser, okaże się w tak zmonologizowanym Czechowie zupełnie nierealne, jeśli nie potrafią uniknąć najgroźniejszego: efektu psychopatii.
Cała ta niekończąca się gadanina, którą uprawiają bohaterowie "Trzech sióstr" i wszystkie niezliczone gafy jakie popełniają, stanowią tylko oscylację wokół pewnej - bardzo silnej i powszechnej - konwencji życia towarzyskiego, odchylenia zatem, które coś znaczą, i nawet bardzo dużo znaczą, ale jedynie wówczas, gdy obecności tej konwencji i jej mocy obowjązującej widz jest świadomy. To właśnie funkcja owego tła, rozumianego prawidłowo, które zazwyczaj teatr realizuje za pomocą poza-aktorskich środków, a które nawet w TV można by zaznaczyć pewnym konwenansem, prowincjonalno-oficerską elegancją, manierami itd. w planach zbiorowych, rozmową parami, ale których nie sposób niemal wprowadzić wówczas, gdy monologizujący aktor w ostrym zbliżeniu ma przekazać widzowi jednocześnie i konwencję, która go obowiązuje i dławi, i swoje od niej odchylenia. Jak bardzo nie sposób, uświadamia nam choćby pytanie: czy panie i panowie z telewizyjnych "Trzech sióstr" byli dobrze wychowani? Na przykład ów baron - cóż to za niewyrobiony towarzysko chłopak, nieprawdaż? A Masza? A Wierszynin? Albo: czy ci oficerowie w ogóle są oficerami, wiedzą coś o ceremonialnej dyscyplinie carskiego korpusu, skojarzonej z równie specyficznym koleżeństwem?
W sytuacji, w której większość postaci pozbawiona była w oczach widza mocnego gorsetu konwencji - szczęśliwe wyjątki stworzyli Gogolewski i Pawlik. Ubocznie odnotowuję, że zaznaczenie odrębności dwóch wyjątkowych postaci sztuki - Nataszy, która jest cała konwencją i przeciw niczemu się nie buntuje oraz Doktora, który jest cały odchyleniem i nie ma już przeciw czemu się buntować - było w tych warunkach niemożliwe. Obu postaciom zabrakło czegoś istotnego, nie wzbudzały przerażenia jako żywe alternatywy losu wszystkich innych. A to najzupełniej nie z winy aktorów; w szczególności Fijewski bardzo świadomie chciał przekazać memento swego Doktora.
Jeśli mimo wszystko aktorzy zdołali ocalić swe postacie od zgubnego podejrzenia o psychopatię, to nie bez kosztów. Musieli po prostu koncentrować uwagę widza na pytaniach psychologicznych i sentymentach: kobiety radziły sobie zapatrzeniem wewnętrznym: zapamiętanie we własnym życiu uczuciowym sygnalizowały zwyczajnie, nieruchomością mimiki. Podobnie np. Solony. W rezultacie trudno by się domyślić, że wszyscy ci ludzie walczą o przełamanie samotności. Coś z tego przekazał tylko Pawlik w swym udręczeniu świadomego prawdy życia safanduły, w niektórych scenach Jasiukiewicz jako rozpaczliwy kabotyn Wierszynin. Wielkim aktorstwem, ale z Dostojewskiego - błysnął Gogolewski. Działania postaci były tylko projekcją psychiki. Wolny zatem od psychopatii - osiągnięcie w tych warunkach niebagatelne - powlókł się przecież szklany ekranik mgiełką absurdu. Telewizyjny Czechow bez kanapy uniknął dylematu atmosfery; rozczłonkowany na monologi zgubił trudny optymizm swoich pytań na rzecz innej aury - prawdy wewnętrznej, nieco bezcelowej, zawsze bezprzedmiotowej dla innych, absurdalnej.