Artykuły

Szanujmy Hanuszkiewicza

Jestem w tej szczęśli­wej sytuacji, że piszę tym razem recenzję po ukazaniu się sprawozdań z przedstawienia we wszystkich gazetach łó­dzkich. Ton tych publikacji jest podobny: recenzenci krytycznie od­nieśli się do poetyki, w jakiej Adam Hanuszkiewicz przemówił te­kstem Czechowa ze sceny Teatru Powszechnego. Mogę się więc z opiniami Kolegów globalnie pospierać.

Zarzuty można sprowadzić do wspólnego mianownika: obrony mchatowskiej tradycji wystawiania Czechowa, tradycji, której Mistrz Adam świadomie się sprzeniewie­rzył czy przeciwstawił. Poglądy i praktyka teatralna Konstantego Stanisławskiego i Włodzimierza Niemirowicza-Danczenki stanowią wygodną tarczę, zza której można skutecznie atakować spektakl Hanuszkiewicza. Ale czy oznacza to, że Czechowa, czy konkretnie jego "Trzy siostry", wolno grać tylko w konwencji przyjętej przez Mo­skiewski Teatr Artystyczny?

Hanuszkiewicz jest artystą tea­tru bardzo specyficznym, powiedziałbym: przekornym. U wielu osób jego "obrazoburczy" stosunek do klasyki budzi sprzeciw, a na­wet irytację. Ile gromów posypało się na jego głowę za słynną inscenizację "Balladyny" w 1974 ro­ku w Teatrze Narodowym w War­szawie! Zwłaszcza Goplana mkną­ca wraz z Chochlikiem i Skierką na japońskich hondach nad gło­wami publiczności po okalającym balkon pierwszego piętra specjal­nie zbudowanym podeście była dla wielu nie do strawienia.

Reżyser nawiązał tym spekta­klem do ironicznego Epilogu "Balladyny", w którym publiczność przepędza Dziejopisa Wawela, jak również do cudzysłowu, w jaki ca­ły utwór ujął sam Słowacki, pisząc w liście do Zygmunta Kra­sińskiego: "Wychodzi na świat Balladyna z ariostycznym uśmie­chem na ustach". To tak jakby sam wielki Juliusz rozgrzeszał re­żysera z żartobliwości i jaskra­wych anachronizmów, którymi in­krustowane było przedstawienie.

Zbudziło ono niesmak wśród ko­neserów teatru, robiąc jednocześnie furorę u młodzieży, dla której dramat Słowackiego był dotąd je­dynie szkolną lekturą obowiązko­wą. Do Narodowego walili młodzi ludzie hurmem, z własnej woli, a nie z nakazu pedagogów.

Zamieściłem wówczas w "Odgło­sach" pochwałę tej komiksowej wersji "Balladyny", uważając, że w zróżnicowanym krajobrazie naszego teatru jest miejsce i dla ta­kich manifestacji. Za tę recenzję pogniewał się na mnie jeden z najwybitniejszych polskich reżyserów teatralnych i gniewa się do dziś, choć dawniej byliśmy zaprzyjaźnieni. Cóż, to tylko miara tolerancji!

Adam Hanuszkiewicz związał się z Łodzią od kilku lat, to jest od ustąpienia ze stanowiska dyrekto­ra Teatru Narodowego w Warszawie. A zatem odtrącony przez sto­licę znalazł w naszym mieście przystań i odpowiedni klimat dla pracy artystycznej. A mówią, że Łódź to niewdzięczny teren dla ludzi sztuki! W nieco innych oko­licznościach, ale także w wyniku nieporozumień ze środowiskiem warszawskim, przez dłuższy czas reżyseruje w Łodzi wybitny czło­wiek teatru - Maciej Prus.

Można by zaryzykować paradoks: więcej różnych personalnych rozróbek w Warszawie, a my tu w zgrzebnej Łodzi będziemy na tym korzystać. Zwłaszcza że miasto nasze nie posiada w nadmiarze dobrych reżyserów teatralnych.

Wracajmy jednak do Hanuszkie­wicza! W bardzo interesujący sposób i ze znaczącymi wynikami re­żyseruje spektakle operowe, a na­wet baletowe, w Teatrze Wielkim. Dawniej rola reżysera w operze była funkcją drugorzędną i pole­gała na ustawianiu ruchu scenicznego w taki sposób, by mieścił się on w rytmie fraz muzycznych. Dziś na świecie poddaje się operę takim samym zabiegom reżyserskim, jakie stosuje się w teatrze dramatycznym. Hanuszkiewicz ro­zumie to znakomicie i pod jego ręką śpiewacy operowi czują się aktorami To prawdziwa zdobycz Teatru Wielkiego! Szereg przedstawień przygotował artysta na łódzkich scenach dra­matycznych, głównie w Teatrze Powszechnym, z których "Dom Bernardy Alba" Lorki i "Śpiewnik domowy" Moniuszki należą do szczególnie nasyconych osobowością Hanuszkiewicza. A teraz "Trzy siostry".

O dramaturgii Czechowa pisał Maksym Gorki: "Umysł autora jak jesienne słońce z okrutną ja­snością oświeca wyboiste drogi, krzywe ulice, ciasne i brudne do­my, w których duszą się z nudy mali, nędzni ludzie, napełniając swoje domy bezładną, półsenną krzątaniną...".

Tak, ale Gorki patrzył na sztu­ki Czechowa właśnie przez optykę MCHAT-u, a jak przypomina Ha­nuszkiewicz w programie przedstawienia - sam Czechow nie był zadowolony ze sposobu odczytania swoich dramatów w tym znakomi­tym teatrze. Dopatrywał się w "Trzech siostrach", czy w "Wiśnio­wym sadzie" akcentów komediowych.

Tak tedy reżyser przedstawienia w Teatrze Powszechnym występuje - podobnie jak w przypadku "Balladyny" - nie przeciw autoro­wi, lecz przeciw stereotypowi interpretacyjnemu, jaki staje między dramatopisarzem i współczesnym widzem. Ze zwykłym sobie bra­kiem strachu przed anachronizmami każe aktorom odśpiewać prze­śliczną zresztą piosenkę Agniesz­ki Osieckiej z muzyką Andrzeja Zielińskiego "Dziś prawdziwych Cyganów już nie ma", w której mówi się przecież o samochodach. Może Hanuszkiewicz pragnie wyra­zić w ten sposób myśl, że bohaterowie czechowowscy i ich proble­my należą dziś do przeszłości.

Podobnie ma się rzecz z wygła­szanym ze sceny, a odbiegającym epoką od Czechowa, fragmentem wiersza Jarosława Iwaszkiewicza "Piosenka dla zmarłej". Zaryzykuję twierdzenie, że i Iwaszkiewicz - gdyby dożył - nie miałby nic przeciw tej dowolności.

Reżyser generalnie nie godzi się także z ową "półsenną krzątani­ną", o której była mowa wyżej. Inny rytm, tempo i agresywność rządzą ruchem scenicznym u Hanuszkiewicza. Nie ma zgody na rozlewność i nudę! To zbyt ob­ce dzisiejszemu człowiekowi.

Zakochany bez wzajemności w Irinie Solony nie kryje namiętnego uczucia. Rzuca się w pewnej chwi­li na dziewczynę i stacza wraz z nią na ziemię jak w próbie gwałtu. Takie zachowanie nie mieści się z pewnością w kodeksie obyczajowym z czasów Czechowa, zwłaszcza że chodzi tu o śmie­tankę towarzyską. Zachowanie Solonego u Hanuszkiewicza ma ra­czej swe źródło we współczesnym, brutalnym kinie amerykańskim.

Albo scena po pożarze, w dru­giej odsłonie przedstawienia (po­dział reżyserski jest odmienny niż tradycyjne cztery akty w dra­macie Czechowa). Reżyser rozgry­wa ją jakby w buduarze czy w sypialni. Trzy siostry paradują w negliżach, w jakich kobiety z to­warzystwa nie pokazywały się w tym czasie obcym mężczyznom. Tymczasem tu kręcą się wśród nich oficerowie, czym panie nie wydają się być speszone. No tak! Konwenanse z tamtych lat wydają się dziś przestarzałe i śmieszne. Ten gorset odrzucają wykonawcy "Trzech sióstr" anno 1988.

Doczytawszy się recenzji do te­go miejsca, mógłby ktoś uważać, że inscenizację Hanuszkiewicza aprobuję bezkrytycznie, w całej rozciągłości. Tak nie jest. Uważam jednak, że trop jakim po­szedł reżyser, można akceptować. Kto bowiem zabroni twórcy teatralnemu spojrzenia na tekst kla­syczny w sposób nasycony teraźniejszością, nie ulegający wiedzy historycznej? Ktoś powie, że to barbarzyństwo? Być może. Ale barbarzyńcy byli wielokrotnie siłą sprawczą postępu. Jeżeli więc z zainteresowaniem przyglądam się ahistorycznym poszukiwaniom Pana Adama, to równocześnie mam uczucie niedosytu, że w zabiegach swych jest on nie dość konsekwentny. Nurt wi­dowiska, chwilami żywy i pełen błyskotliwości, czasem zmienia się w leniwe rozlewisko. I, o dziwo! Tam, gdzie aktywność reżysera słabnie, wdziera się odtrącona maniera mchatowska i triumfuje niejednorodność.

Sukcesy i upadki Hanszkiewicza w tym przedstawieniu budzą jednak szacunek i uznanie. Jego starania o własne odczytanie Czechowa wsparte są otwartą, nowoczesną scenografią Xymeny Zanie­wskiej i Mariusza Chwedczuka. Wieloletnia współpraca Hanuszkiewicza z małżeństwem świet­nych scenografów raz jeszcze spra­wdza się na scenie.

Aktorom w tym spektaklu nale­ży się wiele ciepłych słów. Nie ma tu indywidualnych wybitnych kreacji, ale w zamian za to ma­my, do czynienia z wyrównanym poziomem i pełnym zaangażowa­niem.

Jeśli mam kogoś wyróżnić, to przede wszystkim Jerzego Korsztyna. Dość księżycowe wizje przy­szłego świata wypowiadane przez Wierszynina nabierają dzięki Korsztynowi ludzkiego wymiaru. Włodzimierz Maciudziński trafnie radzi sobie z rolą bezwolnego i głęboko nieszczęśliwego Andrzeja. Ładną scenicznie postać Maszy zawdzięczamy Magdalenie Cwenównie, a będąca jeszcze studentką Wydziału Aktorskiego Joanna Ku­rowska pokazała się bardzo obie­cująco w roli Iriny.

Jak zakończyć te uwagi? Może wezwaniem: szanujmy Hanuszkiewicza! Tylu jest reżyserów bezbarwnych, bez inwencji, bez określonej osobowości. W tym przy­padku mamy do czynienia z arty­stą, z którym często chciałoby się pospierać, ale który nie pozwala się nudzić.

Więcej nie powiem, bo może znów ktoś się na mnie pogniewa i stracę przyjaciela...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji