Artykuły

Pan Cogito nie odchodzi

Przekleństwem jest życie wczasach, na które przypadają ważne cezury. Oddzielenie grubą kreską tego, co było i właśnie skończyło się definitywnie, jakże efektownie wygląda w podręcznikach historii. Czym innym jest przeżycie takiej chwili, obserwowanie ostatecznego odejścia świata, który, wydawało się, był zawsze i nic nie mogło zmienić tego stanu. Być może tak właśnie czuli się późną jesienią 1889 roku mieszkańcy Warszawy przybyli na Powązki, by w ostatniej drodze towarzyszyć zmarłemu Alojzemu Żółkowskiemu. Jego śmierć uważana jest za symboliczne zamknięcie "epoki gwiazd" warszawskiego teatru. Być może zebrany na Powązkach tłum już wtedy rozumiał, że ta śmierć jest końcem pewnej epoki, że choć teatr będzie grał - nigdy nie będzie już taki sam.

To wspomnienie pożegnania wielkiego artysty zmarłego sto dwadzieścia lat temu nie jest tylko przypomnieniem nudnej lekcji. Na naszych oczach zamyka się kolejny rozdział historii polskiego teatru. Odszedł Zbigniew Zapasiewicz. 22 lipca na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach wielu z nas, widząc białą urnę z wyrytym na niej nazwiskiem aktora, miało wrażenie podobne zapewne do wrażenia odbieranego przez ludzi sto dwadzieścia lat temu patrzących na trumnę Żółkowskiego, wraz z którym odchodziła pewna epoka. To było pożegnanie teatralnych wzruszeń młodości, formujących smak i wrażliwość. Wciąż trudno uwierzyć, że już go nie ma.

Dla mojego pokolenia czterdziestolatków Zapasiewicz był bowiem od zawsze. Zanim zaczęliśmy chodzić do teatrów, poznawaliśmy go z filmów. Polskie kino w tamtym czasie - a były lata siedemdziesiąte - opanowało do perfekcji sztukę naturalności dialogu, ale on znajdował się ponad nią. Naturalny, jakby kręcony kamerą reportera, był na ekranie jakością zupełnie osobną. I dziś, gdy od powstania tamtych filmów mijają dekady, a one zestarzały się, tak jak zestarzało się aktorstwo większości w nich występujących - postaci stworzone przez Zbigniewa Zapasiewicza wciąż żyją. Myślę, że ta wielkość jego sztuki umniejsza tryumf śmierci, która przyszła także po niego. Choć mnie - i pewnie wielu innym - wydawało się, że tacy ludzie po prostu nie umierają. Są i będą.

Myślę, że wielu zwłaszcza młodszych widzów, zobaczywszy Zapasiewicza z bardzo historycznych już dziś zapisów telerecordingu z lat sześćdziesiątych, z fotografii przedstawień sprzed trzydziestu, czterdziestu lat, mogłoby go nie rozpoznać; a jeśli go rozpoznawali - pewnie się zdumiewali. Młoda twarz smagłego bruneta zaczęła zmieniać rysy pewnie jakieś dwadzieścia lat temu. Upływ czasu brużdżący tę twarz zmarszczkami, podstępnie a cicho tocząca go choroba, która dała o sobie jawnie znać zaledwie kilka dni wcześniej, by powalić go błyskawicznie - to wszystko tej twarzy nie zniszczyło. Zapasiewicz w swoim starzeniu się miał ogromne szczęście dane nielicznym, a będące błogosławieństwem wielkich aktorów. Ta twarz m zmieniła się w tragiczną maskę człowieka, który przeżył wiele, dostąpił łaski poznania tajemnic, do których dostępu nie mają zwykli ludzie, ale zapłacił za to cenę samotności, rozpaczy i rozczarowania. Dawniej takie twarze chętnie rzeźbiono. Dziś nie ma takich rzeźbiarzy.

I nie ma już takich aktorów. Ponad rok temu odszedł Gustaw Holoubek, który odchodził powoli, jakby przyzwyczajał nas do swojej śmiertelności. Śmierć Zapasiewicza jest zaskoczeniem. Do dziś trudno uwierzyć, że nagle go nie ma. Jeszcze trzy tygodnie wcześniej występował na scenie. Czytał ocalałe fragmenty Kazań Świętokrzyskich w Bibliotece Narodowej. Snuł plany na nowy sezon. W październiku mieliśmy oglądać go w Tangu przygotowywanym przez Jerzego Jarockiego w Teatrze Narodowym. Po wielkiej inscenizacji Pornografii i wspaniałej roli Leona zagranej u tego reżysera - jeszcze w latach siedemdziesiątych. Zapasiewicz miał w tym nowym Tangu zagrać postać wuja Eugeniusza. Potem miała być Końcówka Becketta w Powszechnym i druga praca Zapasiewicza z Antonim Libera. Pięć lat temu Zapasiewicz zmierzył się w Powszechnym z tradycją, zdawało się, nie do pokonania - z Łomnickim grającym Krappa. Także w Becketcie. Także u Libery. Kto widział tamto przedstawienie sprzed ćwierć wieku, wie, jak karkołomne było to zadanie. Zapasiewicz nie zwyciężył Łomnickiego. Tradycja Łomnickiego jako Krappa nie zwyciężyła Zapasiewicza. Krapp Zapasiewicza, zachowujący resztki znoszonej elegancji, starający się choćby zewnętrznością ratować ludzką godność w z góry przegranej walce z bezlitosnym czasem; Krapp mimo to obdarzony przez Zapasiewicza śmiesznostkami i natręctwami starości - był prawdziwie wielki.

Nie będzie już tych ról.

Wraz ze śmiercią Zbigniewa Zapasiewicza straciliśmy nie tylko wielkiego współczesnego aktora, jednego z największych, jacy schodzili deski scen polskich teatrów w XX i XXI wieku. Ta śmierć zamknęła bezpowrotnie ponad półtora wieku polskiego teatru. Właśnie tak. Bo oglądając Zapasiewicza, który jako chyba ostatni polski aktor nie bał się na scenie charakteryzacji, odmieniał swoją postać, modelował sylwetkę, zmieniał barwę głosu, obcowaliśmy z żywą tradycją największych polskich aktorów XIX stulecia: między innymi Panczykowskiego, Rapackiego. Także młodszego od nich Zelwerowicza, którego Zapasiewicz był jednym z ostatnich uczniów. Ta zewnętrzna, ale przede wszystkim wewnętrzna transformacja w kogoś innego Zapasiewicza bardzo pociągała. Mówił: ...ten zawód dawał możliwość zbadania siebie, ilu we mnie jest ludzi. Aktorstwo dawało taką możliwość - znalezienia w sobie cech, których nigdy w życiu nie spodziewałbym się po samym sobie. Słowo kompletnie w teatrze wyświechtane to - "kreacja". Zapasiewicz przywracał mu właściwy sens. Jego postaci rzeczywiście były kreacjami, a więc czymś stworzonym od podstaw. Takim go zapamiętałem. Choćby w legendarnej dziś Iwonie, księżniczce Burgunda Gombrowicza wyreżyserowanej przez Zygmunta Hubnera. Ktoś mnie ostatnio zapytał: "A czy on kiedyś na scenie był śmieszny?". Tak, z pewnością w tym przedstawieniu. Zaskoczył mnie wtedy swoimi komicznymi możliwościami. Król Ignacy w jego interpretacji był małym mieszczaninem-safan-dułą, którego przerasta sytuacja, a który musi grać rolę monarchy. Bardzo to było zabawne - i bardzo gombrowiczowskie.

Potem nastąpiły lata dziewięćdziesiąte w Teatrze Współczesnym - i tyle już razy opisywany Zachedryński z Axerowskiej Miłości na Krymie z 1994 roku, skondensowana historia europejskiej inteligencji XX wieku. Czechowowski inteligent, a na koniec postarzały, zniszczony więzień łagrów, wypuszczony na wolność i nieradzący sobie z tą wolnością. Wkrótce wspaniały Ambasador, także z przedstawienia Axera. Kapitalny zdziecinniały Stomil z Tanga w reżyserii Macieja Englerta (1997) - w jednej kwestii: "Tak, byliśmy młodzi", przyznający się przed sobą do życiowej porażki (wielka to sztuka - obnażyć postać jedną kwestią!)- Nienawidzący wszystkich i wszystkiego Sobakiewicz z Martwych dusz - monstrualna purchawka odzywająca się człekopodobnym głosem, kolejne arcydzieło transformacji... Potem były znów role w Powszechnym. Wspomniany wspaniały Krapp, później inne głębokie studium starości: Norman z Nad złotym stawem. Czuło się, jaką radość sprawia Zapasie wieżowi przeistaczanie się w innych ludzi - nie po to przecież, by zadziwiać pustą wirtuozerią.

Uczynił z siebie laboratorium badawcze człowieczeństwa. Chciał, by podziwiano tworzone przez niego postaci, a nie jego samego. Mawiał, iż najbardziej lubi w swojej pracy to, że kiedy wymyka się z teatru, ci, którzy przed chwilą widzieli go na scenie - nie wiedzą, że przeszedł obok nich ten, którego oklaskiwali.

Ale nie był to przecież aktor muzealny! Gdyby tak było, nie kochałby go tak bardzo film. Cygan w Ostatnim takim trio Obłamskiego, śliski, ohydny ubek z Roku spokojnego słońca, bufo-nowaty śpiewak Taviatini zmieniający się nagle w przerażonego małego człowieczka w Barytonie Zaorskiego - te role filmowe pokazują, jakie możliwości kreacji miał Zapasiewicz niemal bez charakteryzacji, używający jako kostiumu i maski swojej twarzy oraz głosu. Sposób podejścia do tworzonej postaci, konstruowanie jej od wyglądu, poprzez sposób mówienia, najmniejsze detale, drobny, niedostrzegalny niemal gest, po intonację wypowiadanych słów, nieomylność tego mówienia - to wszystko była precyzyjna konstrukcja.

Zdawał sobie sprawę ze swojej wyjątkowości. Nie bywał bohaterem anegdot, choć jedna z nielicznych mówi wiele o jego inteligencji i umiejętności opisania sytuacji jednym celnym zdaniem. Tuż po stanie wojennym, gdy środowisko teatralne deliberowało, jak by tu wyrazić swój protest, pewien popularny już wówczas aktor, dziś dyrektor jednego z warszawskich teatrów, miał zakrzyknąć: "Ja wiem, będziemy na złość źle grali!". Na to miał mu odpowiedzieć Zapasiewicz: "Tobie to łatwo powiedzieć, a co ze mną?" W tym żarcie jest i ironia, i okrucieństwo, ale też dystans do samego siebie. Więc atrybuty polskiej inteligencji - z jej odmową poddawania się ciśnieniu głupoty, reagującej bronią bezbronnych: celnym szyderstwem. Bo Zapasiewicz stał się symbolem polskiego inteligenta. Na ekranie, na scenie. Przez kilka dekad uosabiał rozterki polskiej inteligencji, zarówno jej dylematy, jak i bezwzględny nakaz wierności swoim przekonaniom.

Janusz Majcherek w swoim pożegnalnym tekście jakże trafnie skojarzył Zapasiewicza z Herbertowskim Panem Cogito. Chodzi nie tylko o to, że Zapasiewicz był genialnym interpretatorem poezji Herberta i ostatnim chyba mistrzem polskiego słowa wiedzącym wszystko o naszym języku, jednym scenicznym słowem opisującym to, na co inni niż aktorzy potrzebowali kwadransów scenicznej akcji. Chodzi także o coś innego - Zapasiewicz był jednym z ostatnich polskich aktorów traktujących swój zawód: bycie na scenie, uczenie w szkole teatralnej - jako misję. Do ostatka, do chwili, gdy okazało się, że bycie artystą teatru w Polsce to jedynie sposób na egzystowanie w blasku reflektorów i fleszów, w pogoni za nową chałturą, kasą tłuczoną na reklamach, na wywlekanie swojej prywatności przed obiektywy i na strony brukowców. On dla tego świata zwyczajnie nie istniał. Bądź wierny - idź - napisał jego mentor, Herbert. Zapasiewicz był Panem Cogito. Był wierny. Wierny swoim nauczycielom, wierny prawdzie. Wierny teatrowi - choć ten go zdra- _ dził, rozmienił się na drobne, kłamstwo nazwał prawdą, roztrwonił swoją wielkość za medialne błyskotki. Zapasiewicz odczuł tę zdradę bardzo boleśnie. Mimo to szedł swoją drogą do końca, do ostatnich ról. Również tej przedostatniej filmowej kreacji: ambasadora w Persona non grata Zanussiego, jakby wariacji na temat wielkiej roli w Axerowskim przedstawieniu dramatu Mrożka z 1995. Problem wierności samemu sobie w świecie, w którym ta wierność jest już tylko obłędem...

I jeszcze jedno wspomnienie. Jedno z najsilniejszych teatralnych wzruszeń z coraz szybciej oddalających się lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku. W Naszym mieście Wildera zagranym we Współczesnym stworzył jedną z najbardziej przejmujących postaci. Niedocenioną, podobnie jak nie doceniono właściwie tego przedstawienia Macieja Englerta. Zagrał Reżysera opowiadającego o wydarzeniach w małym miasteczku. Zrazu dobrotliwy pan, pobłażliwy, lekko ironiczny, życzliwie przyglądający się mieszkańcom, o których nam mówił - powoli ogromniał. Potem wiedzieliśmy, że mówi do nas nie reżyser, a Bóg. Była w tym przedstawieniu scena, której nie zapomnę. Zapasiewicz, siedzący na wysokim stołku na tle niemal ciemnej sceny tuż przy proscenium, mówił o ludzkiej nieśmiertelności. Nie było w tym nic profetycznego, żadnego patosu, w tych prosto wypowiadanych słowach wieczność i nieskończoność życia były po prostu rzeczą oczywistymi, niepodległymi żadnej wątpliwości. Zawsze - a widziałem ten spektakl trzy razy - w czasie tego monologu na widowni zapadała niesamowita cisza.

On nie umarł. Został z nami. I będzie jeszcze bardzo długo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji