Artykuły

Jak ćma do światła

- Mnie zazwyczaj obsadzano na podstawie tak zwanych warunków, co niewiele oznacza. Dlatego mając wygląd pastelowego chłopca grałem przede wszystkim w piramidalnych bzdurach. Jeżeli w teatrze mogłem udźwignąć rolę Stawrogina, ojcobójcy, to w kinie na okrągło obsadzano mnie w rolach inżynierów mających wykonać plan - opowiada JAN NOWICKI

Z jubilatem Janem Nowickim rozmawia Łukasz Maciejewski

Jan Nowicki ur. w 1939 r. w Kowalu. Aktor filmowy, teatralny i telewizyjny. W latach 1958-1960 studiował na Wydziale Aktorskim PWSTiF w Łodzi. W 1964 r. ukończył studia na PWST w Krakowie i w tym roku zadebiutował w teatrze. Od 1965 r. był związany ze Starym Teatrem w Krakowie. Aktor niezapomnianych kreacji w spektaklach m.in. Andrzeja Wajdy, filmach Wojciecha Jerzego Hasa, Krzysztofa Zanussiego, Sylwestra Chęcińskiego i Marty Meszaros. W 2008 roku zagrał główną rolę w filmie Jacka Bławuta Jeszcze nie wieczór.

Wielokrotnie podkreśla pan, że nigdy nie ogląda filmów, spektakli telewizyjnych ze swoim udziałem.

- Kiedy byłem jeszcze bardzo młody i leciutko naiwny Franciszek Pieczka powiedział mi, że nie lubi oglądać siebie na ekranie. Uznałem to wówczas za przejaw megalomanii. Wkrótce okazało się, że ja także nie mogę znieść widoku tego, co zrobiłem. Po zakończeniu zdjęć miotam się chcąc wszystko zmienić, poprawić - jestem już jednak wyłącznie w rękach reżysera, montażysty, zdany na ich wrażliwość, talent, sprawność realizatorską. W zawód aktora wpisane jest uczucie niedosytu, niespełnienia. Nie mogąc wyeliminować swoich błędów, próbuję nic dać się ponosić emocjom - nie oglądam gotowych kadrów i filmów wierząc, że są lepsze niż w rzeczywistości.

Jest w pana stwierdzeniu miłość do kina "mimo wszystko", a jednocześnie - co zaskakujące - brak pewności siebie.

- Aktorów podzieliłbym na dwie grupy: tych, którzy wykonują swój zawód z upodobania, i tych, którzy uprawiają go z negacji przełamując barierę wstydu, niechęci, jakie w nich drzemią. I jeden, i drugi sposób jest równie namiętny; może prowadzić do dobrego i złego rezultatu.

Gdyby zestawić pana kreacje teatralne z występami w filmie, okazałoby się, że w teatrze był pan prawdziwą wielkością, w kinie - często tylko dobrym aktorem.

- To była schizofreniczna sytuacja. Inny człowiek grał w teatrze w "Biesach" Dostojewskiego czy w "Nocy listopadowej" Wyspiańskiego, a inny jeździł na plany filmowe i grywał taśmowo amantów. Czasami okazywało się wprawdzie, że scenariusz i reżyser byli znakomici, dzięki temu w mojej biografii są "Bariera" Skolimowskiego, "Sanatorium pod klepsydrą" Hasa czy "Życie rodzinne" Zanussiego, ale często przyjmowałem te wszystkie propozycje nie czytając nawet scenariusza. Zawsze byłem w kimś zakochany, gdzieś pędziłem, potem w ogóle tych filmów nie oglądałem.

Czy zna pan liczbę filmów, w których zagrał?

- Kiedyś taka dziewczyna, moja fanka z Kielc - dzisiaj babcia - przysłała mi zestawienie tych tytułów. Oniemiałem, bo niektórych w ogóle nie pamiętam. Kręciłem filmy na Węgrzech, w Bułgarii - były to często główne role, w Niemczech; marzyłem tylko o tym, żeby te filmy nigdy nie pokazały się w Polsce.

Zawsze mógł pan zrezygnować z udziału w kiepskim filmie.

- Tylko po co? Mnie zazwyczaj obsadzano na podstawie tak zwanych warunków, co niewiele oznacza. Dlatego mając wygląd pastelowego chłopca grałem przede wszystkim w piramidalnych bzdurach. Jeżeli w teatrze mogłem udźwignąć rolę Stawrogina, ojcobójcy, to w kinie na okrągło obsadzano mnie w rolach inżynierów mających wykonać plan. Szczerze powiedziawszy niewiele mnie to wszystko obchodziło, dawałem się po prostu nieść fali. Skromne ambicje, które miałem, odstawiałem na bok wyznając zasadę, że w życiu zawsze najbardziej pociąga mnie samo życie.

W teatrze za aktorem stoi wielka literatura, w kinie - często wyssana z palca anegdota.

- Najwspanialsze filmy to te, które powstały na podstawie literatury, niekoniecznie wybitnej. Klasyczny przykład: "Ziemia obiecana". Pierwszoplanowe postaci w filmie Wajdy są tak pełne, bogate właśnie dlatego, że nie wymyślił ich jakiś nieuk, tylko zdolny pisarz. Czy zatem "Ziemia obiecana" jest arcydziełem Reymonta? Nie. Arcydzieła są bowiem z reguły nieprzekładalne na język filmu. Najlepiej na ekranie sprawdza się średni materiał literacki, napisany jednak przez prawdziwego profesjonalistę.

To o panu mówią: profesjonalista.

- Kiedy zaczynałem występować w filmie, aktora nie mogło spotkać nic gorszego od zagrania wielkiej roli. W naszej branży - tak jak niemal każdym innym zawodzie - ktoś, kto wówczas podnosił głowę zbyt wysoko, był natychmiast niszczony. Jeśli zagrał świetnie w ważnym obrazie, zazwyczaj nie otrzymywał już równie interesującej propozycji. Sukces obracał się przeciwko aktorowi. Ja z kolei przez całe lata grywałem poprawnie inżynierów, lekarzy i inne równie atrakcyjne postacie, co gwarantowało kolejne role.

Wśród tych propozycji zdarzały się jednak role w filmach znakomitych.

- To jest problem samych aktorów, także krytyki i widzów, którzy sukces aktora utożsamiają z sukcesem samego filmu. Zdarzało mi się rzeczywiście występować w świetnych fdmach, co jednak nie oznacza, że także zagrałem w nich bardzo dobrze. To samo zresztą dotyczy teatru. W kiepskim przedstawieniu można stworzyć fascynującą kreację - tylko nikt wtedy nie chce jej oglądać. Aktor powinien znać swoje miejsce w zawodzie, powinien umieć się sobą - gdy jest to uzasadnione - zachwycić. Mam na myśli zdrową megalomanię. Mnie zdarzyło się to zaledwie kilka razy. Na przykład w "Barierze" Skolimowskiego; w dalszym ciągu wyczuwa się w tym filmie nieprawdopodobny entuzjazm. Pięknie było być wtedy młodym.

W Sanatorium Pod Klepsydrą Hasa właściwie nie miał pan roli, a jednak pana filmowy Józef, poszukiwacz tajemnicy bytu, okazał się godny literackiego pierwowzoru.

- Ja w tym filmie niczego nie wykreowałem, bo wykreować nie miałem prawa. Józef nie ma żadnych cech psychofizycznych, aktorsko nie miałem się czego uczepić. Byłem zaledwie okiem kamery, narratorem - magmą, mgłą. Czasami tylko można było nadać temu aktorstwu pewne ślady formalne. To spotkanie z Schulzem było bolesne dla moich ambicji, rozkoszne dla drzemiącej we mnie pasji ryzykanta lubiącego brać udział w dziwnych przedsięwzięciach.

Duże wrażenie robi ciągle pana kreacja w "Spirali" Zanussiego.

- W przypadku tego filmu więcej niż w innych zawdzięczam sobie. Krzysztof Zanussi sam pisze scenariusze, zatem bardzo zwraca uwagę na to, co jest napisane i jak się jego tekst interpretuje. Ponieważ jego zdaniem mój bohater - Piątek - był człowiekiem przeciętnym i w głębi duszy również mnie uznaje za człowieka przeciętnego, pozwolił mi na momenty improwizacji. Często bywa tak, że gdy cierpi reżyser, aktor jest zadowolony.

Wielu widzom tytuły "Spirala", "Sanatorium Pod Klepsydrą" mówią raczej niewiele, prawie wszyscy jednak dobrze znają łotrzykowski wdzięk Wielkiego Szu.

- To jeden z nielicznych w powojennej polskiej kinematografii przykładów dobrze wymyślonego fikcyjnego bohatera. Chęciński jest bardzo mądrym reżyserem. Nie tylko prowadził mnie w tym filmie żelazną ręką, ale przez cały czas dawał do zrozumienia, że się nie sprawdzam w tej roli. Kiedyś wziął mnie za rękę i powiedział: "Janek, ja cię bardzo lubię, jesteś moim kumplem, ale słuchaj, nie jest dobrze, nie grasz dobrze". Myślę sobie: "Jezus Maria, co się stało, dlaczego nie gram dobrze? Trzeba naprawdę wziąć się do roboty". Chęciński znalazł na mnie dobry sposób...

Wielokrotnie pracował pan również z Filipem Bajonem.

- Najpierw sporo się o Filipie nasłuchałem. Że jest utalentowany, inteligentny i że bardzo podoba się dziewczynom; ale prawdę mówiąc w tamtym czasie mnie również o wiele bardziej zależało na dziewczynach niż na oglądaniu polskich filmów, nawet tych, w których sam grałem. W związku z tym poza pięknym "Wahadełkiem" przed naszym pierwszym zawodowym spotkaniem nie widziałem żadnego filmu Bajona.

Tym pierwszym spotkaniem był głośny "Magnat"?

- Owszem, kiedy otrzymałem od Filipa propozycję zagrania roli księcia Hansa Heinricha von Teussa w "Magnacie", nawet nie przeczytałem scenariusza. Bo to była bardzo gruba lektura, a ja w tym czasie chciałem jak najszybciej przerabiać krótkie i efektowne romansowe nowelki (śmiech). Ale gdy w końcu zacząłem to czytać, nie potrafiłem się od tej lektury oderwać. Do dzisiaj zresztą uważam, że był to jeden z najlepiej napisanych scenariuszy, jakie kiedykolwiek trzymałem w rękach.

Później pracował pan z Bajonem jeszcze wiełe razy, między innymi w "Balu na dworcu w Koluszkach", "Poznaniu '56", "Przedwiośniu" i "Fundacji".

- Lubimy ze sobą pracować także dlatego, że ta praca nigdy I nie jest sielanką. Nasze relacje są skomplikowane, bardzo różnimy się prywatnie - on poznaniak, ja Kujawiak - ale dzięki odmiennym temperamentom potrafimy zawodowo się zaskakiwać. Bardzo ważny był dla mnie także nasz epizod teatralny. Kiedy w 1988 roku grałem "Płatonowa" Czechowa w Starym Teatrze

w reżyserii Bajona, to chociaż recenzje były fatalne, wychodziłem z teatru szczęśliwy, oszalały. Ta rola naprawdę mnie niosła.

Ale w recenzjach pisano głównie o pana anatomii, nie o kreacji.

- To prawda, mam pewną satysfakcję w tym, że pokazałem wtedy krakowskiej publiczności golą dupę. Wypiąłem się na nią, że tak powiem (śmiech). A mówiąc serio: w czasie pracy nad "Płatonowem" zauważyłem, że Filip ma ogromny potencjał teatralny, tyle tylko że jak większość filmowców kompletnie nie ma potrzebnej w teatrze cierpliwości. Bajona czarował wtedy Kraków i krakówek, była Piwnica pod Baranami i całonocne biesiady, a spektakl? Na pewno poza licznymi przeciwnikami miał co najmniej kilku przysięgłych wielbicieli.

Wracając do "Fundacji": pana bohater jest w filmie biznesmenem rodzimego chowu. Bystrym cwaniakiem w dresie, który naraz zakłada markowy garnitur i jest w stanie wyłudzić masę pieniędzy.

- Kiedy kręciliśmy Fundację, wydawało mi się, że jeżeli wszystko co sobie założymy, uda się przekazać na ekranie, to film może sprowokować dyskusję również natury pozaartystycznej, tak jak stało się to w przypadku "Bezmiaru sprawiedliwości" Saniewskiego. Byłoby to dla mnie ciekawe, gdyby ktoś po premierze "Fundacji" zadał sobie trud sprawdzenia, jak rzeczywiście funkcjonują te wszystkie charytatywne instytucje. Oczywiście, jestem jak najdalszy od uogólnień. Ogromna większość fundacji podejmuje

wiele pięknych i szlachetnych inicjatyw, ale nie ma co się oszukiwać, że zarówno w Polsce, jak i na całym świecie fundacje są często przykrywką dla ciemnych interesów. Z tego co słyszałem, pierwowzór Małeckiego, czyli biznesmena-oszusta, którego gram w "Fundacji", nie tylko nie siedzi w więzieniu, ale nadal wyśmienicie prosperuje.

A pamięta pan swój własny epizod biznesowy?

- Epizod? Książkę mógłbym na ten temat napisać. Bezmyślnością i naiwnością, którą się wtedy wykazałem, pobiłem chyba wszelkie rekordy.

Pana firma nazywała się bardzo filmowo: Szu.

- No tak, przynamniej nazwa była trafiona. Po 1989 roku dowiedziałem się, że w Polsce jest już kapitalizm i "jesteśmy wreszcie we własnym domu". No to postanowiłem się trochę w tym "własnym domu" porządzić. To był istny horror, ale jednocześnie absolutne marzycielstwo, co jest nawet do pewnego stopnia

wzruszające. Miałem wtedy znakomity zawodowo okres, dobrze zarabiałem, dostawałem dziesiątki propozycji. Wszystko, czego się tylko dotknąłem, zamieniało się w złoto. Grałem dużo w teatrze i w filmie, ciągle były jakieś balangi, prawie nie sypiałem. A ponieważ zawsze byłem lekkoduchem, nie zastanawiałem się, jak te pieniądze zainwestować, tylko całość włożyłem w firmę, która od początku do końca była jednym wielkim idiotyzmem. Zainwestowałem wtedy ogromne pieniądze.

I wszystko pan stracił?

- Co do grosza. Ta sprawa, ku mojemu osłupieniu, ciągnie się do dzisiaj. Jeszcze niedawno ktoś do mnie zadzwonił z pytaniem, czy nazywam się Nowicki i czy nadal robię w skórach?

To w "skórach" pan robił?

- Proszę mi wierzyć, że moja głupota była naprawdę bezdenna, bo ja nie miałem nawet żadnych planów ekonomicznych. Wiedziałem tylko tyle, że chcę stworzyć imperium w rodzaju Pierrc Cardin czy Valentino. Najpierw skóry, potem perfumy, potem coś jeszcze. Zatrudniłem tabuny ludzi: jakichś kierowników, dyrektorów, szwaczki. A tam prawie nikt nic nie robił, nie było

żadnych materiałów, ale ja miałem swój malutki kantorek, w którym czułem się jak młody Poznański. Pamiętam, że kiedy na pokazach Inter Fashion w Lodzi w swoim wystąpieniu mówiłem, że kompletnie nie zależy mi na pieniądzach, lecz walczę o duszę biznesu, wszyscy obecni tam przedsiębiorcy zataczali się ze śmiechu, a co odważniejsi chowali się nawet pod stołami. Wtedy ich zachowanie wydawało mi się bardzo dziwne. Dzisiaj doskonale te reakcje rozumiem. Sam bym się zataczał. Trudno, zwariowałem.

Niedawno wystąpił pan w filmie Jacka Bławuta "Jeszcze nie wieczór".

- W fabularnym debiucie wybitnego dokumentalisty Jacka Bławuta zagrałem w otoczeniu największych, odrobinę już "byłych" gwiazd polskiego kina i teatru. Plenery kręciliśmy w toruńskim więzieniu i na terenie Domu Aktora Weterana w Skolimowie. W obsadzie same znakomitości: m.in. Nina Andrycz, Irena Kwiatkowska, Danuta Szaflarska, Teresa Szmigielówna, Beata Tyszkiewicz, Witold Gruca, Roman Kłosowski, ks. Kazimierz Orzechowski, Witold Skaruch...

Jacek Bławut w jednym z wywiadów półżartem mówił, że w tym filmie grają aktorzy, którzy mają w sumie trzy tysiące lat!

- Jeżeli jest w tym stwierdzeniu pewna przesada, to niewielka (śmiech). Bardzo bałem się tego spotkania. Niepotrzebnie, bo natychmiast się w Skolimowie zaaklimatyzowałem. Godzinami mogłem obserwować to dziwne życie - trochę klasztorne i przy tym jakby baśniowe. Bo Skolimów to niekończąca się defilada wspomnień i realności. Szedłem korytarzem, a tutaj nagle obok mnie zawadiacko przemknęła Irena Kwiatkowska albo nieżyjący już Wieńczysław Gliński czy genialny tancerz Witold Gruca. Szybko odnalazłem się w tym świecie i polubiłem jego kaprysy, dziwactwa i przyzwyczajenia. To zresztą wcale nie było trudne, gdyż cała ekipa - na czele z reżyserem - była uosobieniem koleżeństwa i wielkiej kultury osobistej. Tyle lat pracuję w tym zawodzie, zagrałem w setkach filmów, ale z tak czułym stosunkiem ekipy do aktorów spotkałem się po raz pierwszy.

Nietypowy projekt Jacka Bławuta miał zapewne dla występujących w nim aktorów również znaczenie terapeutyczne.

- Naturalnie, wszyscy na czas zdjęć zapomnieli, że są chorzy i zmęczeni. Byli weseli i podekscytowani, bo w ich świecie znowu pojawiła się młodość, sympatyczna ekipa, przyjechali dziennikarze.

W filmie gra pan rolę Jerzego, aktora który przyjeżdża do Skolimowa, żeby wystawić tam "Fausta" Goethego.

- W trakcie zdjęć wszystko się zmieniało. Postaci, bohaterowie, dialogi. Kręciliśmy film wśród ludzi, którym czasami rzeczywistość mieszała się z fikcją. Oni nie mogli odbierać mnie inaczej niż jako Janka Nowickiego - osobę prywatną, kumpla, a nie bohatera. Przecież w większości przypadków znaliśmy się wcześniej z teatru, występów, z kina. Poza tym, nie oszukujmy się, ja też jestem już taki wicestary aktor, a od pięciu lat ustawowo mógłbym zamieszkać z nimi, w Skolimowie, w tym nadzwyczajnym imperium starości. Kiedy z okna Skolimowskiego apartamentu upstrzonego imponującymi pelargoniami w trzech kolorach patrzyłem na ten spokojny, wyrozumiały świat, miałem wrażenie, że dopiero tutaj, w takim miejscu nic chce się umierać. Bo finał aktorskiego życia w Skolimowie jest uroczy. Właściwie piękny. j

Ten film opowiada o istocie aktorstwie, o losie aktora.

- Odpowiem panu na konkretnym przykładzie. Irena Kwiatkowska jeszcze niedawno szalała na estradach, ale dzisiaj uznała, że ma już tego wszystkiego serdecznie dosyć. Nie chce żadnych kamer, wywiadów, teatru. I odmówiła zagrania w tym filmie, ale kiedy zobaczyła włączoną kamerę, nie wytrzymała i sama do nas przybiegła - jak ćma do światła. No i w efekcie zagrała - i to jak!

Bo aktorstwo to taki właśnie zawód. Chociaż nie mamy już siły, to i tak nie uda się nam zrezygnować z marzeń. Jesteśmy ćmami, które nigdy nie zasypiają.

Wielu pana kolegów dotkliwie odczuło pana zdanie na temat ich twórczości.

- Bardzo źle czuję się w atmosferze kłamstwa, nawet tego taktycznego. Mówienie prawdy wcale nie jest rzeczą łatwą, aktor mający charakter jest zjawiskiem dosyć kłopotliwym. Kiedyś mój nieodżałowany przyjaciel Piotr Skrzynecki powiedział: "Po co panu charakter? - pan jest tylko aktorem, a pan wypowiada sądy prawdziwe. Tego nie wolno robić!" I rzeczywiście, kiedy spojrzę wstecz, widzę, ile na tym straciłem, ale gdy patrzę w przyszłość widzę, ile zyskałem. To pozwala mi bez odrazy patrzeć sobie codziennie w twarz.

Prawda Jana Nowickiego jest często zabarwiona cynicznym sarkazmem, ironią.

- Prawda jest czymś zadziwiającym, przecież nie tylko moje środowisko niczym innym się nie posługuje, jak kłamstwem [vide: politycy). Kłamstwo stało się już tak oczywiste, że nikt go nawet nie próbuje prostować. Prawda natomiast okazuje się bolesna dla tego, kto ją wyraża; stwarza wrażenie jego odrębności, oryginalności. To jest w gruncie rzeczy bardzo zabawne, kiedy na czarne powie się czarne i zostaje się uznanym za obrazoburczego dziwaka. A sarkazm, mój Boże... Ja tylko nie znoszę głupoty.

Charakter, o czym pan często wspomina, wyniósł pan z domu rodzinnego. Chciałbym, żeby opowiedział pan o jednej z najważniejszych kobiet swojego życia, mieszkającej w Kowalu siostrze Annie.

- Jestem dosyć surowy w ocenie najbliższych, potrafię być ostry, mam cięty język, podobnie zresztą jak Anna. Nie zdarza mi się, żebym komplementował kogoś bez powodu i kochał na zapas, ale mówiąc o mojej siostrze wszystkie argumenty biorą w łeb. Anna jest według mnie wzorem dla każdej kobiety. Jest mądra, dyskretna, ma ogromne poczucie humoru, wdzięk, dobroć i nieprzemijającą, urodę kobiet wyjątkowych.

Pana siostra z powodzeniem zagrała w kilku filmach.

- Anna ma niesamowity potencjał. Niby ma sześćdziesiąt lat z hakiem, ale energię trzydziestolatki. Prowadzi w Kowalu kabarety, organizuje imprezy, które potem prowadzi, jest zdolną aktorką. Zawsze ślicznie ubrana, urocza, wzbudzająca pozytywne uczucia.

Nie słyszałem, żeby o kimkolwiek wyrażał się pan w wywiadach aż tak ciepło.

- Hania to nasz cud w rodzinie: spędzamy u niej wszystkie święta, podtrzymuje rodzinne więzy, wnuki ją uwielbiają, opiekuje się grobami naszych rodziców, do tego wszystkiego dba o mój dom. o finanse. Ja nigdy nie wiem, kiedy trzeba ubezpieczyć samochód, a kiedy konia. Nie muszę - Hania o wszystkim pamięta. Gdyby jej nie było, należałoby ją wymyślić.

-

A jakie cechy charakteru odziedziczył pan po mamie?

- Bardzo trudno odpowiedzieć na to pytanie. Nie wiem, co wziąłem z mamy, co z ojca. Ojca w ogóle nie pamiętam, napisałem gdzieś, że nie zdążyłem nawet dostać od niego porządnego lania, bo zaraz zmarł. Co wziąłem od mamy? Życie wziąłem.

***

Wywiad złożony latem w redakcji "K", może ukazać się dopiero teraz. Wcześniej opublikowany został w książce Przygoda myśli. Rozmowy obok filmu, którą zaprezentowaliśmy w poprzednim numerze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji