Prolog do Końcówki
Cóż to za życie, Andrzej przegrał wczoraj 200 rubli w karty, dywany trzeba będzie zwinąć na lato i przechować aż do zimy, na kolację będzie indyk pieczony i ciasto z jabłkami, jesteśmy dziś na czwartą zaproszeni da dyrektora, trzeba żyć, ale cóż to za życie?
W tekście "Trzech sióstr" był niegdyś materiał na melodramat, może jeszcze na studium obyczajowe, i chyba na nic więcej. Dziś jest to nadal materiał na liryczyny melodram z łezką, ale jest to również materiał na studium postaw, a także, jak sądzę, na tragifarsę (wystarczy przypomnieć sobie ową kwestię Fieraponta o przeciąganiu sznura przez Moskwę, aby to zrozumieć).
Kazimierz Dejmek, który "Trzy siostry" na małej scenie Teatru Nowego reżyserował, nie zdecydował się na tragifarsę, nie interesował go jednak również melodramat. Dejmek mimo wszystko, jest (jeszcze jest) moralistą, a moraliści chętnie stronią od powtarzania realiów epoki, nie interesuje ich zazwyczaj zapaszek miast gubernialnych, źle się czują w atmosferze starej fotografii. Atmosfera starej fotografi została w Teatrze Nowym wywołana - zresztą znakomicie - przez scenografa. Józefa Rachwalskiego. Dejmka interesował jednak raczej współczesny, tu i teraz rozgrywający się dramat ludzi skazanych na wybór, a przecież niezdolnych do jego dokonania. A także konflikt między pragnieniem a realizacją, między możliwością a spełnieniem.
Czytałem niedawno - mówi w drugim akcie "Trzech sióstr" Wierszynin, (grał go Seweryn Butrym) a słowa te, choć w przedstawieniu Dejmka skreślone, są kluczem do inscenizacji - pamiętnik pewnego francuskiego ministra, pisany w więzieniu. Minister był skazany za Panamę. Z jakim upojeniem, z jakim zachwytem wspomina o ptakach, które widzi przez okno więzienne, a których nie dostrzegał dawniej, kiedy był ministrem. Oczywiście teraz, kiedy go wypuszczono, znów po dawnemu nie dostrzega ptaków. Tak samo pani nie dostrzeże Moskwy, kiedy pani tam zamieszka. Nie ma dla nas szczęścia i być nie może, my go tylko pragniemy.
Pragnienie szczęścia jest jednak obezwładniające. MaSza (piękna Hanna Bedryńska) nie zamieszka nigdy w Moskwie, to dalekie miasto, do którego należy tęsknić, ale o którym nie należy mówić zbyt wiele, jest tylko mitem, legendą, snem który się nie spełnia. Siostry marzą o Moskwie, chcą wyjechać, ale nie wiedzą, po co? Ich tęsknota jest w gruncie rzeczy, bezprzedmiotowa. Sen nie spełni się więc z winy śniącego, tak przynajmniej, jak się zdaje, uważał, jeśli nie Czechow, to Dejmek. To nie epoka jest winna, nie los, to my jesteśmy winni, my, którym dano prawo wyboru, a którzy nie umiemy z tego prawa skorzystać. Masza nie podejmuje nawet próby zatrzymania Wierszynina, wybór Iriny (granej znakomicie przez Urszulę Modrzyńską) będzie zaledwie unikiem, Olga i Andrzej wybiorą rezygnację, i tylko Tuzenbach zaryzykuje wszystko, Tuzenbach, w którym przemieszane są bezsensowna nadzieja i świadomość nieuchronnej klęski. Ze śmiercią Tuzenbacha (Mieczysław Voit, świetne studium histerii, skrywanej pod maską domorosłego filozofa) kończą się właściwie "Trzy siostry", powiedzmy raczej, powinny się kończyć. Małżeństwo Iriny nie dojdzie do skutku, nie spełni się więc nawet i to, co było tylko pozorem wyjścia, co udać się w końcu i tak nie mogło, to co z góry skazane było na niepowodzenie. Ani próba Iriny, ani próba Maszy nie zostaną doprowadzone do końca, dla trzech sióstr nie ma ratunku, skazane na siebie, będą wegetować w gubernialnym mieście. Próba odnalezienia wartości spełzła na niczym, tu, powtarzam, kończy się sztuka, reszta jest dopowiedzeniem, i to dopowiedzeniem prawie optymistycznym, wojsko odchodzi, muzyka - mówi Olga (Barbara Rachwalska) - gra tak wesoło, tak skocznie, i dalej, zapomną nas, ale cierpienia nasze przemienią się w radość dla tych, którzy przyjdą po nas. Trzeba żyć, trzeba pracować, to wszystko. Nadzieja nie zostaje więc odebrana nawet siostrom, tym bardziej nie zostaje odebrana widzowi.
Chciałbym zobaczyć kiedyś na scenie "Trzy siostry" bez tego zakończenia przyznajmy, łzawego i skłamanego. Przed chwilą baron został zabity w pojedynku, te słowa Czebutykina są chyba pointą wystarczającą, dodajmy, wystarczająco okrutną. Nic się nie stało, to tylko baron został zabity, życie potoczy się dalej, senne i obezwładniające. Może i trzeba żyć, ale po co, nie wiadomo.
W spektaklu Dejmka nie zabrakło co prawda odmarszu wojsk i muzyki i patosu ostatnich kwestii, całe przedstawienie zaprzeczało jednak temu zakończeniu, dramat poszukiwania wartości, w imię których trzeba żyć, okazał się dramatem pozornym, ponieważ wybór wartości nie został dokonany z winy bohaterów. Propozycja realizatora godna jest na pewno rozważenia. Czechow sentymentalny i liryczny, Czechow z łezką, zasłuchany w muzykę rosyjskich brzóz, nie jest już chyba strawny dla współczesnego widza. Podobnie, jak Czechow współczujący i wybaczający. Dejmek pokazał nam tym razem Czechowa dalekiego od sentymentalizmu, ironicznego, nawet bezlitosnego. Ten Czechow nie usprawiedliwia nikogo, jego bohaterowie, bezsilni, skazani na czas teraźniejszy, nie zostaną zbawieni, ponieważ nie chcą zostać zbawieni, nie odnajdą przyszłości, ponieważ przyszłość nie jest dla nich problemem, kwestią wyboru, jest snem, tylko, snem. Teraźniejszość, mówi Andrzej Prozorow, jest wstrętna, ale za to, jak pomyślę o przyszłości, to tak mi dobrze. Dramat rozczarowanej tęsknoty zastąpiony został tragifarsą bezsilności, stąd już tylko krok do okrucieństwa "Końcówki" Becketta:
CLOV: Więc wy wszyscy chcecie, żebym was opuścił?
HAMM: Oczywiście.
CLOV: No, to was opuszczę.
HAMM: Nie możesz nas opuścić.
CLOV: No, to was nie opuszczę.
H/LMM: Możesz tylko nas dobić.
Clov nie opuści nigdy Hamma, pozostaną zawsze razem, w szarym świetle, w miejscu końca. Andrzej Prozorow (grał go znakomicie wystudiowany w każdym geście Ignacy Machowski) nie opuści nigdy gubernialnego miasta, nie będzie profesorem uniwersytetu, pozostanie na zawsze sekretarzem Zarządu Ziemstwa.
Nazwisko Becketta pada tu nie przypadkowo, u Czechowa praktykował nie tylko Eliot, nie tylko "Tramwaj zwany pożądaniem" Williamsa spisany jest ze sztuk tego ojca współczesnego dramatu amerykańskiego. Beckett zburzył konwencję, zlikwidował czas i logiczną ciągłość akcji. Czymże jednak różni się nędza istnienia Clova i Hamma i Krappa od nędzy istnienia Maszy i Olgi i Iriny? Ta sama jest też rozpacz i ta sama (ale tylko wtedy, kiedy spojrzymy na Czechowa tak, jak spojrzał Dejmek) wściekłość, tak samo ukryte pod zamierzonym wielosłowiem, gadaniną jałową, tak jak jałowe są nasze codzienne rozmówki.
"Trzy siostry" są majstersztykiem kameralnej roboty reżyserskiej, spektaklem, który przydarza się reżyserowi - i teatrowi, i miastu - raz na kilka lat (to na pewno także zasługa znakomitego zespołu aktorskiego). Dejmek, inscenizator wielkich spektakli, okazał się także znakomitym reżyserem kameralnym. Równie dobrze jak w atmosferze nocy narodowych, czuje się na małej scenie, w atmosferze drwiny, przerażenia, rozpaczy. Wierzę, że wyreżyseruje kiedyś "Końcówkę" Becketta. To brzmi, oczywiście dość nieprawdopodobnie. Ale czymże są "Trzy siostry", jak nie prologiem do "Końcówki"?