Artykuły

Coś mnie ciągnie do Lwowa, coś odpycha

- Aktor nie może się zasiedzieć, jak jakiś rekwizyt. Musi się trochę po świecie poszwendać - mówi KRYSTYNA FELDMAN, aktorka Teatru Nowego w Poznaniu.

Przyjechała pani na spotkanie z publicznością do Łodzi z Poznania przez Warszawę, przed chwilą uczestniczyła w przeszło godzinnej dyskusji i ciągle tryska energią...

- Bo ja, mój miody człowieku, jestem z dobrego rocznika i jeszcze lepszego domu. Wy, młodzi, już nie jesteście tacy silni.

A może my po prostu jemy gorsze jedzenie, oddychamy gorszym powietrzem i żyjemy w stresujących, pokręconych czasach?

- To słabość. Gdy wybuchła wojna i z jednej strony byli Niemcy, a do Lwowa, gdzie mieszkałam, wkroczyli Rosjanie, to i tak nie było u nas tylu załamań, samobójstw, nie mówiąc o narkotykach, co teraz. Myślę, że jednak najbardziej siła do życia bierze się z dzieciństwa i dobrego domu. Ja taki miałam: ojca co prawda nie pamiętam, wychowała mnie mama, ale dzieciństwo miałam szczęśliwe, wpojono mi wówczas mnóstwo wartości. To jak z maleńką rośliną - jeśli zostanie osadzona w dobrym gruncie i będzie dobrze podlewana, to wyrośnie na silną, choć może jak w moim przypadku nie gigantyczną roślinę. Tu widzę przyczynę mojego wigoru.

Czy ten wigor przydał się na planie "Mojego Nikifora"?

- To było zadanie wymagające zupełnie innych cech, choć rzeczywiście praca na planie była ciężka i wymagała wiele wysiłku. Film kręciliśmy przez cały marzec w Krynicy i okolicach oraz w Warszawie.

Ponoć Krzysztof Krauze, reżyser filmu, napisał scenariusz specjalnie z myślą o pani?

- Tak mi rzeczywiście powiedział. Że pisał, myśląc, iż Nikifora może zagrać ktokolwiek, pod warunkiem że będę to ja.

I co pani sobie pomyślała, gdy padła propozycja zagrania mężczyzny?

- Najpierw był dreszczyk emocji. Bo to w końcu nie jest "fiu" zagrać taką rolę. Było to bardzo skomplikowane, zbudować w sobie tego człowieka. Starałam się bardzo głęboko wejść w tę postać, zawsze starałam się czuć tak jak on, nie tak jak ja. Prawda jest taka, że jego nie można było zagrać, nim trzeba było być. Od strony technicznej musiałam się bardzo namęczyć z jego kalectwem: Nikifor miał język przyrośnięty do podniebienia i po prostu bełkotał. Zmieniałam też głos na bardziej męski. Nikifor miał wyraźne poczucie ważności; nawet na jego obrazach są cesarz, Bóg i on obok siebie. Twierdził też, że świętych może malować tylko Nikifor, ponieważ on był w niebie, piekle i rozmawiał ze świętymi. I ja mu wierzę. Nikifor powiedział kiedyś: "o kolor trzeba prosić". Tak samo trzeba prosić, by dobrze zagrać taką rolę. Zagranie niektórych postaci to wręcz świętokradztwo.

A czy granie mężczyzny wymagało jakichś szczególnych przygotowań?

- Szczerze mówiąc, dla aktora, który jest już wiele lat na scenie i ma opanowany warsztat, zagrać mężczyznę wcale nie jest tak trudno, jakby się wydawało. Poza tym między mną a Krzysztofem Krauze zaistniało takie porozumienie, że wchodziło to w jakąś metafizykę. Tak naprawdę cała moja praca polegała na tym, żeby z Nikifora nie zrobić tylko idioty i niechluja, choć brudny naprawdę był, bo wtedy bym przegrała. On jednak przecież kochał sztukę! I miał swój świat. Tak samo jak ja mam. I to niejedyna rzecz, w której byliśmy podobni.

A w czym jeszcze?

- Na pewno różnimy się tym, że on był bardzo brudny, a ja jestem bardzo czysta (śmiech!). Natomiast Krzysztof Krauze powiedział mi: "Ty tak skromnie mieszkasz, nie masz tylu rzeczy, które ludzie mają". I rzeczywiście. Nie mam samochodu, jeżdżę sobie tramwajem i autobusem. Nie mam lodówki i pralki, bo są mi niepotrzebne. Tak jak Nikifor nie mam po prostu chciejstwa.

Poczucie braku zapotrzebowania na lodówkę i pralkę może wielu zdziwić...

- Bo ja nie prowadzę gospodarstwa domowego. Nie potrzebuję lodówki, bo nigdy nie lubiłam i nie potrafiłam gotować. Wolę pójść do baru. Zatem nie robię jedzenia na zapas, a jeśli mam ochotę na wędlinę, to idę do sklepu i kupuję kilka plasterków. Tak samo szkoda by mi było czasu na robienie prań. Co cięższe oddaję do pralni, a lżejsze sama sobie wypiorę, albo poproszę garderobianą w teatrze. Nie chcę też mieć telefonu komórkowego, bo nie wyobrażam sobie, żeby ktoś dzwonił do mnie na przykład w nocy. W zwykłym aparacie zaś potrafię często źle odłożyć słuchawkę i nie można się do mnie dodzwonić. Mam natomiast telewizor, bo kupił mi go poznański Teatr Nowy na mój jubileusz.

I ogląda pani telewizję?

- Tak. Choć mam żal do telewizji, że wszystkie ciekawe i ambitne programy oraz filmy puszcza w nocy. A o normalnych godzinach są tylko głupie seriale.

W jednym z nich, "Świecie według Kiepskich", pani sama zagrała...

- To prawda. I co najbardziej mnie stropiło to to, że stał się on kultowym serialem młodzieży. "Kiepscy" mieli być satyrą na pewną część polskiego społeczeństwa, raczej odstręczającą. Tymczasem młodzi ludzie uznali go za swój i bardzo chętnie go oglądali. Babka w tym serialu to była jednak tylko jeszcze jedna rola. Aktor musi się zmieniać i grać różne postaci. Myślę, że była to przygoda, która na pewno nie poszła na marne.

Mówi pani, że aktor musi się zmieniać. Czy z tego powodu zmieniała pani miasta i teatry, w których przyszło pani pracować?

- Coś w tym jest, aktor po prostu nie może się zasiedzieć, jak jakiś rekwizyt. Musi się trochę po świecie poszwendać. Z Lwowa nas wyrzucono, ale na przykład z Łodzi odeszłam w 1969 roku właśnie dlatego, że uznałam, iż już zbyt długo w Łodzi jestem. Teraz osiadłam w Poznaniu i chyba już temu miastu pozostanę wierna do końca.

A czy od czasu opuszczenia Lwowa była pani w tym mieście?

- Nie byłam. Coś mnie tam ciągnie, ale i jednocześnie odpycha. Jednak ponoć ma być we Lwowie premiera "Nikifora". Wtedy na pewno pojadę.

Uczyniła pani z dystansu do samej siebie duży walor. Z pani twarzy nie schodzi uśmiech, cieszy się pani wielką sympatią ludzi. A jak jest z kolegami aktorami?

- Mam wśród nich wielu przyjaciół i są to ludzie, którzy mają podobne do mojego poczucie humoru. Na przykład kiedyś z Jerzym Nowakiem, moim serdecznym przyjacielem i znakomitym aktorem z Krakowa, przyrzekliśmy sobie, że musimy się spotkać na scenie. Uznaliśmy, że najbardziej odpowiednią dla nas sztuką będzie "Romeo i Julia". Ja zagram oczywiście Romea, a on Julię. Podczas mojego benefisu oświadczył mi się natomiast Leon Niemczyk z Łodzi. Powiedziałam: "zgoda, ale pod warunkiem, że będę twoją ostatnią żoną". "No, może przedostatnią" - odparł. Podsumowałam to tylko tak, że do haremu się nie nadaję.

Więc rzeczywiście cieszę się przyjaźnią kolegów aktorów i sympatią ludzi. Kiedy zostałam niedawno napadnięta, to do szpitala, w którym leżałam po operacji, przyjeżdżały tłumy, otrzymywałam mnóstwo kwiatów, telefonów z pozdrowieniami. Kończyło się to tak, że wieczorami odbywały się w moim pokoju imprezy. Bez alkoholu! Ale czasem udawało mi się ukradkiem zapalić papieroska, bo od tego nie mogę się odzwyczaić.

Ciągle optymizm. Czy takie wydarzenia, jak wojna, stan wojenny, też nie wpłynęły znacząco na pani życiową postawę?

- Ależ oczywiście, że wpłynęły. Gdy w 1939 roku weszłam do teatru we Lwowie i usłyszałam, jak niektórzy moi koledzy czytają wiernopoddańczy list wobec Stalina, odwróciłam się na pięcie i wyszłam. Później pracowałam fizycznie, pielęgnowałam ogród i rąbałam drewno. Wiedziałam jednak, że nie można się załamywać, tylko trzeba pokonywać trudności. Podobnie było w stanie wojennym. Miałam rewizję w domu, byłam na przesłuchaniu w UB czy SB. I tam młodziutka panienka o wyglądzie aniołka mówi do mnie: "przepraszam bardzo, ja oczywiście wiem, kim pani jest, ale muszę prosić o dowód". Gdy jej podałam, ona powiedziała: "ja bym pani tylu lat nie dała". "A ile lat pani chce mi dać?" - zapytałam.

Czyli niepotrzebnie narzekamy?

- Oczywiście. My, Polacy, musimy mieć wspólnego wroga, wtedy pomagamy sobie, mamy nadzieję, działamy razem, ożywiamy się. Gdy tych wrogów robi się więcej, pomniejszych, gubimy się i narzekamy. Dziś naszym największym nieszczęściem jest to, że biedniejemy duchowo. I to jest niebezpieczne. Bo z biedą ekonomiczną sobie poradzimy.

Krystyna Feldman [na zdjęciu] urodziła się 1 marca 1920 roku we Lwowie. Jej matką była Katarzyna Sawicka-Feldman, śpiewaczka operowa, a ojcem popularny we Lwowie aktor, Ferdynand. Brat Jerzy został scenografem. Po ukończeniu studium dramatycznego debiutowała na scenie Teatru Miejskiego we Lwowie. Po wojennej przerwie, w roku 1944, powróciła na deski lwowskiego teatru rolą męską Staszka w "Weselu". Następnie występowała w teatrach Łodzi (Nowym i Powszechnym), Szczecina i Krakowa, aby w końcu związać się z Teatrem Nowym w Poznaniu. Zarówno w kinie, teatrze, jak i telewizji uchodzi za mistrzynię drugiego planu. Jej filmowym debiutem .była drobna rola w socrealistycznej "Celulozie" Jerzego Kawalerowicza z 1953 roku. W swoim dorobku ma ponad 60 ról telewizyjnych i filmowych. Ogromną popularność przyniosła jej rola Babki Rozalii w telewizyjnym serialu "Świat według Kiepskich". W ubiegłym roku wyśmienicie wcieliła się w postać Nikifora w filmowej opowieści o dziesięciu ostatnich latach życia tego malarza-samouka zatytułowanej "Mój Nikifor" i wyreżyserowanej przez Krzysztofa Krauze. Spotkanie z aktorką, prowadzone przez współpracującego z nią przy kilku filmach Jerzego Moniaka, odbyło się w Śródmiejskim Forum Kultury w Łodzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji