Artykuły

Tak jak w kinie

To się musiało stać - teatr zaczął się ścigać z filmem. Autorzy sztuk i dyrektorzy teatrów zrozumieli, że naj­ciekawsze historie opowiada się dziś w kinie, w związku z czym coraz czę­ściej przenoszą kino na scenę.

W Warszawie mamy co najmniej trzy przedstawienia z kinem w tle: w Teatrze Narodowym Witkacy kręci film według "Halki", w Powszechnym Amerykanie filmują połowy wielorybów u wybrzeży Irlandii, a pewien szwedzki reżyser realizuje film według powieści szwedzkiej noblistki. Historie te rozgrywają się w początkach filmu, kiedy kino było sztuką, a nie przemysłem, ale chodzi w nich o jedno - o złapanie kontaktu z publicz­nością wychowaną na obrazkach.

Do tej grupy dołączyła wyreżyserowa­na przez Zbigniewa Brzozę "Miłość na Madagaskarze" Petera Turriniego w te­atrze Studio. Bohaterem jest tu właściciel kina, którego idolem jest Klaus Kinski. Kiniarz chce pomóc gwiazdorowi w zdo­byciu pieniędzy na leczenie i w tym ce­lu wyrusza do Cannes, gdzie udaje pro­ducenta i mami południowoafrykańskich gangsterów wizją filmu pod tytułem "Mi­łość na Madagaskarze".

Wzruszająca historia o ucieczce stare­go człowieka w krainę filmowych ma­rzeń niestety z trudem przebija się przez inscenizację Zbigniewa Brzozy. I tu prze­konujemy się o wyższości kina nad teatrem. Zamiast jak reżyserzy filmowi opowiedzieć historię od początku do koń­ca, reżyser mnoży pomysły, próbując imitować film na scenie. Podam przykład: bohater odbywa podróż lotniczą Wiedeń - Cannes. W filmie trwałaby ona 15 se­kund, w teatrze Studio trwa sto razy dłu­żej: mamy nie tylko model samolociku, przelatujący nad sceną, ale także wielkie wiatraki, udające śmigła, fotele kinowe, udające fotele lotnicze, i stewardesę, która do znudzenia kręci tyłkiem. Dobrze, że nie była to podróż na Madagaskar, bo do dziś nie wyszedłbym z teatru.

Na takie numery nie da się nabrać ktoś, kto choć raz był w kinie, bo tam samoloty latają naprawdę. Podobnie jak nie uwierzy w aktorów Studia, przebranych za Gretę Garbo, Marilyn Monroe czy Klausa Kinskiego, bo gołym okiem wi­dać, że to nieudolne kopie oryginałów.

Cytaty filmowe, łącznie z finałową sce­ną ściągniętą z "Osiem i pół" Felliniego, są stratą czasu i zaciemniają główną spra­wę, mianowicie romans kiniarza, który udaje producenta, i urzędniczki, udają­cej aktorkę. Ta para zakochanych w ki­nie starych ludzi reżyseruje swój romans na podobieństwo filmu, a sceny z ich udziałem należą do jedynych dobrych momentów przedstawienia. Stanisław Brudny i Stanisława Celińska w tych ro­lach pokonują własny wiek, grają miłość tak, jakby byli parą nastolatków, i nie są w tym śmieszni, ale wzruszający.

Dobre epizody mają też Irena Jun jako bufetowa z kina rozbijająca o blat skamieniałe od starości słodycze oraz Maria Peszek w poetyckiej roli Tłustego Anioł­ka, który zarazem jest Aniołem Śmierci. Role te jednak giną wśród pomysłów inscenizatora, który nie potrafi zostawić ak­torów sam na sam z publicznością dłu­żej niż na parę minut, po czym znów uruchamia światła, muzykę i wyciągi.

To nieudane spotkanie teatru i filmu uzmysławia, co tak naprawdę jest siłą te­atru. Są nią aktorzy, a nie inscenizacyjne triki, i bez tego odkrycia następne tego rodzaju spotkania mogą również zakończyć się niepowodzeniem. A przecież nie tego chcemy?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji