Artykuły

Nieraz brali mnie za kawał łobuza

- Dziś jest tak, że aktor na ogół jest znany z telewizji. A telewizor ma to do siebie, że stoi u gościa w domu i on ma to okienko na własność. Tych, którzy są w okienku, też ma na własność. Może wziąć pilota, włączyć, wyłączyć. I potem, jak widzi takiego aktora np. na ulicy, to zachowuje się, jakby to była jego własność - mówi ADAM FERENCY, aktor Teatru Dramatycznego w Warszawie.

Jest pan spoko.

- Spoko co?

Jest pan spoko. Tak mi powiedział 15-latek, którego zapytałam na ulicy o Adama Ferencego.

- To świetnie!

Za to 29-latek stwierdził, że Adam Ferency to aktor charakterystyczny. Nie jest znany ogółowi, ale tym, którzy znają się na kinie...

- To dobrze chyba powiedział?

Nie chciałby pan, żeby wszyscy pana znali?

- Nie zależy mi na tym.

Ale popularność ma dobre strony?

- Jest przyjemna, gdy ułatwia życie. Można np. pozwolenie budowlane dostać szybciej. Biurokracja, jak wiadomo, jest wszędzie okropna, a urzędnik ma to do siebie, że jak może sprawy nie załatwić, to nie załatwi. Ja korzystałem z tego, że dla mnie załatwiali.

Jak to się odbywało? Mówił pan, że jest aktorem albo dawał bilety na spektakl?

- Nie, wystarczała moja gęba. Nie potrzeba było żadnych gratyfikacji, których zresztą nie udzielam. Albo ktoś chciał pomóc bezinteresownie, albo nie.

Popularność bywa też uciążliwa.

- Tak, kiedy ludzie przekraczają, tak bym powiedział, reguły dobrego wychowania. No bo dziś jest tak, że aktor na ogół jest znany z telewizji. A telewizor ma to do siebie, że stoi u gościa w domu i on ma to okienko na własność. Tych, którzy są w okienku, też ma na własność. Może wziąć pilota, włączyć, wyłączyć. I potem, jak widzi takiego aktora np. na ulicy, to zachowuje się, jakby to była jego własność.

Podejdzie, poklepie, powie: Kondziu, bo dla wielu jest pan kamerdynerem Konradem z serialu "Niania".

- Jak powie: Kondziu, to jest jeszcze przyjemne. Kondziu to wesoły gość, na ogół wszyscy go lubią, znają...

To co, wyzywają pana od drani, esbeków, bo takie typy pan grał?

- Nikt mnie jeszcze tak nie nazwał, bo w telewizji tak znowu tych esbeków nie grałem. Zresztą u nas nie jest tak, że jak ktoś gra kreaturę, to go ludzie przestają lubić. Chociaż zdarzało mi się słyszeć na spotkaniach z publicznością: pan to taki normalny jest człowiek, a myśleliśmy, że kawał łobuza. Biorę to za komplement.

Bardzo pan przeżywa postacie, które gra. Przyklejają się one do pana?

- Z wieloma rolami trudno sobie poradzić, trudno z nich wyjść. Miałem taką sytuację, jak grałem Hamma w "Końcówce" Becketta. Było mi bardzo trudno zrzucić skórę tego bohatera po przedstawieniu i normalnie funkcjonować. Dlatego przestałem go grać. Inne role też jakoś tam przestawiają w głowie. Właściwie za każdym razem się dziwię, że ta zabawa nie kończy się w szpitalu wariatów. To przecież granie z własną psychiką, jakieś schizofreniczne rozszczepianie się na dwie, a czasem więcej postaci. Niebezpieczne zajęcie, jeśli się je traktuje na poważnie, jeśli aktorstwo uprawia się głęboko i na poważnie.

A są aktorzy, którzy nie traktują zawodu poważnie?

- Pewnie, większość!

Którzy? Serialowi? Traktują granie jak pracę w biurze?

- To już by trzeba każdego z nich pytać. Ale jak się 15 lat kręci serial czy telenowelę, to można to traktować jak pracę, jak chodzenie do biura.

Pan też gra w serialach: w "Złotopolskich", w "Niani".

- Na planie "Złotopolskich" jestem raz na trzy miesiące, przez jeden dzień. Jestem tam gościem. "Nianię" kręciliśmy 60 dni w roku, a nie 340, i tylko cztery lata, a nie 25. Poza tym "Niania" to coś innego. Po pierwsze, świetna grupa ludzi, którzy się bardzo dobrze ze sobą czuli. Po drugie, reżyser, który nie znosił długo pracować. Dlatego, budząc powszechną nienawiść, na ogół bardzo szybko kończyliśmy pracę, a przy tym byliśmy bardzo skuteczni, bo ten serial miał dosyć duże wzięcie. Po trzecie, miałem cudowną rolę - człowieka, który nic nie robi, wszystko mu wolno, nie musi się niczym przejmować.

I jeszcze objawił się pan jako aktor komediowy. Wcześniej pan nie grywał takich ról.

- Na ogół grywałem skurwysynów. Jest taka klisza obsadowa: jak facet jest kwadratowy, łysy, to gra skurwysynów. Przez lata tak było, do czego się zresztą przyczyniałem, że byłem aktorem od poważnych spraw. Bardzo chciałem grać komedie, ale nikt we mnie nie widział aktora komediowego. Dopiero Jurek Bogajewicz, który nie miał tych obciążeń (reżyser "Niani", przez lata pracował w Stanach - dop. red.), zobaczył mnie po pierwszym progu castingowym i powiedział: to jest dla niego napisane! Musiał jednak zwalczyć niechęć TVN-u.

Niechęć?!

- No tak. Nie jestem w najmniejszym stopniu podobny do amerykańskiego pierwowzoru i to już powodowało konflikt. TVN musiał się tłumaczyć przed Columbią, która sprzedawała prawa do serialu. Gdyby tego nie reżyserował Jurek Bogajwicz, to pewnie bym nie zagrał.

Często miał pan takie kłopoty ze zdobyciem roli?

- Ze zdobyciem nie. Z rolą tak. Z niejedną się mocowałem jak z niedźwiedziem brunatnym...

A miewał pan propozycje, które odrzucał, choć były korzystne finansowo?

- Były takie, w reklamie.

Co pan miał reklamować?

- Nieważne. Nie będę reklamował. Dla mnie rozumowanie jest proste: gdyby zrobić reklamę i podpisać umowę, że będzie ona chodziła przez rok, to znaczy, że trzeba by się wycofać z zawodu na, lekko licząc, cztery lata. Bo człowiek, który zagrał w reklamie makaronu czy jajek na twardo, przez następne cztery lata nie będzie obsadzany w żadnym projekcie. Poważnym projekcie. Propozycje, żeby robić za wodzireja, będzie miał. Mnie proponowali, żeby Kondzio prowadził jakiś bal biznesu za kupę szmalu. Ale mnie to nie rajcuje, nie mam chęci prowadzić żadnego balu. Tak samo z reklamą. Mogę zacząć reklamować ten makaron czy jajka pod warunkiem, że zapłacą mi za rok mojego upokorzenia, kiedy będę włączał telewizor i widział siebie, i jeszcze za cztery lata, kiedy nie dostanę żadnej poważnej propozycji. Czyli muszą mi zapłacić za pięć lat dosyć zacnego życia. Nie są w stanie.

To jakie pan ma potrzeby, że musi mieć aż tyle pieniędzy?! Chciałby pan szaleć jak na festiwalu w Locarno, kiedy stawiał pan drinki całemu lokalowi?

- Przepuściłem tysiąc dolarów (śmiech). Kupa forsy, bo wtedy, w 1981 roku, za 50 dolców w Polsce żyło się przez miesiąc. Ale mnie strasznie bawiło, że mogłem jeździć taksówką z jednej strony rynku na drugą, że poszła plotka o bogatym aktorze z Polski.

Ale dziś już pan tak nie baluje. Nie czyta się o panu w plotkarskich gazetach czy na portalach.

- Kwestia metryki. Jak się ma lat 20, to się chce zaszaleć, a jak się ma 60 - co innego człowieka cieszy. Poza tym wtedy nie było takich gazet czy portali. Nie pisało się w Polsce, że Ferency pojechał na festiwal do Locarno. A dziś by za mną pojechała grupka ludzi, która by mnie obserwowała na każdym kroku. Właśnie dlatego już bym tego nie zrobił, żeby się nie pokazać w tych zasranych, za przeproszeniem, tabloidach. Nie mam życzenia czytać o sobie bzdur i nie będę się też o nie procesował, bo to pożywka dla tych gazet... Trochę mam żal, że moi koledzy się do nich pchają, że mają takie parcie.

Dziękuję.

ADAM FERENCY. 58 lat. Absolwent warszawskiej PWST. Studia ukończył w 1976 r. Wtedy debiutował w teatrze i na małym ekranie - rolą w serialu "07 zgłoś się". Aktor filmowy i teatralny. Do historii polskiej kinematografii przeszła jego rola oficera służby bezpieczeństwa w "Przesłuchania", filmie najdłużej blokowanym przez peerelowską cenzurę. Długo związany z warszawskimi teatrami Na Woli i Współczesnym. Od 16 lat aktor Teatru Dramatycznego. Pod koniec listopada gościł w Gorzowie ze spektaklem "Blackbird" [na zdjęciu], pokazywanym w ramach Spotkań Teatralnych Teatru Osterwy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji