Artykuły

Fascynują mnie postacie wielkich Polaków

- Po spektaklu "Prymas w Komańczy" miałem telefony od ludzi niezwiązanych z Kościołem z gratulacjami i ze słowami zachwytu. Bardzo mnie to zastanowiło, dlaczego. Niestety, takie tematy i takie spektakle są jeszcze dla niektórych środowisk bardzo niewygodne - mówi PAWEŁ WOLDAN, reżyser spektaklu pokazywanego na Scenie Faktu Teatru TV.

Piotr Czartoryski-Sziler: Wielkie wrażenie zrobił na wielu osobach Pana spektakl o Prymasie Tysiąclecia prezentowany w Telewizji Polskiej w ramach Sceny Faktu. Dostaje Pan listy, słowa uznania i zachęty do tworzenia następnych filmów?

Paweł Woldan: Po spektaklu "Prymas w Komańczy" miałem telefony od ludzi niezwiązanych z Kościołem z gratulacjami i ze słowami zachwytu. Bardzo mnie to zastanowiło, dlaczego. Niestety, takie tematy i takie spektakle są jeszcze dla niektórych środowisk bardzo niewygodne, były więc i napaści na mnie, np. w "Gazecie Wyborczej". Rozumiem, że komuś spektakl może się nie podobać. Jeśli to jest zdanie recenzenta czy recenzentki to dobrze, ale jeśli jest to napisane na zamówienie to już gorzej. We wspomnianej gazecie pewna pani po obejrzeniu "Prymasa w Komańczy" zarzuciła nam dokonanie intelektualnych manipulacji podobnych do tych, jakie stosowali propagandziści okresu, o którym opowiada nasz film, a zderzenie w nim prymitywnych ubeków z młodzieżą katolicką wypada niepoważnie. Według niej, to stracony temat. Zdania te świadczą bardziej o ataku ideologicznym niż o krytycznej analizie. W ubiegłym roku "Gazeta Wyborcza" po emisji "Złodzieja w sutannie" o ks. infułacie Józefie Wójciku napisała, że trzymam się kościelnej kruchty. Można użyć różnych sformułowań, ale to było napisane z sarkazmem.

Czy tak samo odbierany jest Pan w środowisku filmowym?

- Mam nadzieję, że nie, choć istnieje niebezpieczeństwo zaszufladkowania. Niejeden filmowiec mówił mi już, iż zajmuję się tylko filmami kościelnymi, że to ogranicza artystę... A to przecież nieprawda. To cena, jaką się płaci za trwanie przy swoich zasadach. Kościół jest dla mnie w jakiś sposób pretekstem do opowiadania o różnych rzeczach, ponieważ był i jest ostoją i drogą do Boga. Niestety, wielu tego nie rozumie, bo środowisko filmowe jest specyficzne. Zresztą, najlepszym przykładem jest historia powojenna polskiego filmu. Ile mamy filmów czy spektakli poruszających podobne kwestie, które ja poruszam? Tu leży odpowiedź. Wielu osobom zależy, żeby tematy dotyczące historii polskiego Kościoła wrzucić do szuflady z napisem "ciemnogród". "Prymas w Komańczy" może się wielu nie podobać, bo mówi o tym, że Komańcza była początkiem przeciwstawienia się komunizmowi, temu "socjalizmowi z ludzką twarzą", który rozpoczął Gomułka, a kończył Gierek. Trzeba wyraźnie podkreślić, że Prymas Wyszyński zaczął odradzać Naród. Przecież Śluby Jasnogórskie polegały na tym, żeby każdy z nas odnowił się moralnie, tzn. żył w zgodzie z sumieniem, żył prawdziwie, uczciwie. Prymas zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli każdy z nas będzie tak żył, to komunizm, system oparty na kłamstwie, krótko mówiąc, na diable, nie ma szans. I wygrał, bo rzeczywiście jego słowa się ziściły. Dziś nie w smak wielu środowiskom pogląd, że walka z komunizmem i z tym złem zaczęła się także od Komańczy. Wielu chciałoby wierzyć, że to od nich wyłącznie się ta walka zaczęła, czy może nawet od "jastrzębi" PZPR-owskich, którzy odchodzili z partii i od stalinizmu i próbowali reformować ten system od wewnątrz.

Trudno uniknąć wrażenia, że w szczególny sposób interesuje Pana tematyka religijna. To jej poświęca Pan teraz najwięcej swoich filmów. Co Pana w niej pociąga i dlaczego zajął się Pan właśnie nią?

- Gdy byłem małym chłopcem, chciałem być księdzem, widocznie tak Bóg sprawił, że nie dostąpiłem tej łaski i zostałem filmowcem. Może to zbyt dumnie brzmi, ale filmy traktuję jako służbę ludziom, z którymi chcę się dzielić tym, o czym opowiadam. To nie jest tak, że filmy mamy robić jedynie dla sztuki, bo ona jest tu najważniejsza. Tak naprawdę wszystko, co robimy, jest słomą w porównaniu do doskonałości, którą jest Bóg. To nie nasze dzieła będą ważne, kiedy już trafimy przed oblicze świętego Piotra, tylko to, jak żyliśmy, kim byliśmy. Sztuka musi być prawdą, szczególnie w naszych czasach, gdzie niesztukę nazywamy sztuką, sztuki nie nazywamy sztuką, dobro nazywamy złem, a zło dobrem. Zająłem się robieniem filmów dokumentalnych, bo ciągle wydaje mi się, że wszystko, co mnie otacza, jest ciekawsze od tego, co sam przeżywam. Ponadto fascynowała mnie zawsze postać Ojca Świętego Jana Pawła II, jeździłem za nim z własną kamerą, gdy był w Polsce z pierwszą pielgrzymką. Byłem przekonany, że na pewno lada moment skończy się komunizm, bo Ojciec Święty da Polakom taką energię, takiego ducha, że komuniści nie wytrzymają tej próby. Po roku 1989 zacząłem robić filmy o pisarzach, którzy w czasach zniewolenia nie bali się mówić prawdy, za co płacili nieraz wysoką cenę.

Zdarza się, że w trakcie realizacji filmu o jakiejś postaci historycznej spotyka się Pan z naciskami, aby on nie powstał?

- Często tak jest, ale nie pozwalam na jakąkolwiek ingerencję. Oczywiście słucham bohaterów, rad, konsultacji, ale tu chodzi jedynie o stronę merytoryczną. Podkreślę to jeszcze raz, że tematy, które poruszam, są bardzo niewygodne, niepopularne i mam wrażenie, że poza Telewizją Polską nie miałyby szans zaistnieć gdzie indziej, tym bardziej w telewizji komercyjnej. Warto tu przypomnieć, że w latach 90. XX wieku były środowiska, które próbowały narzucić nam jedynie obowiązującą kulturę, a przynajmniej tak im się wydawało, poprzez fałszowanie historii i niedopuszczanie innych ludzi do głosu. Myślę, że dzieje się tak i dziś, mimo że możemy już mówić o historii, o postaciach, o których w latach 90. milczano. Dzisiejsza "cenzura" polega na unikaniu tematów, które mówią o pięknie polskiej kultury, o wspaniałych bohaterach, o ludziach, dzięki którym uczymy się, jak żyć. Wiem, że sztuka o wiele łatwiej przyswaja bohaterów negatywnych i zarówno pod względem dramaturgicznym, jak i formy łatwiej jest ukazywać ludzkie słabości. Ale sztuka powinna także służyć ukazywaniu piękna człowieka, co jest szczególnie trudne, jeżeli dotyczy postaci historycznych związanych z Kościołem, bo możemy być posądzeni o hagiografię. Tak naprawdę niewiele jest współczesnych filmów fabularnych czy książek, które podejmują tematy religijne czy mówią o bohaterach Kościoła katolickiego w sposób dojrzały i prawdziwy. Albo są to dzieła zahaczające o pretensjonalizm, pewnego rodzaju naiwność, albo ich twórcy chcą być zbyt nowocześni. Dlatego robiąc na przykład spektakl o Prymasie Wyszyńskim, postawiłem sobie za cel nie koloryzować, nie wymyślać słów, scen, ale oprzeć się na słowie Prymasa i na scenach, które zdarzyły się naprawdę, bo w nich jest wielka siła, dramaturgia i prawda.

Urzeka w Pana dziełach to, że kamera jest prowadzona spokojnie, bez rwania, co teraz jest w modzie. Tworzy to wspaniały klimat...

- Bo forma powinna być dostosowana do tego, o czym opowiadamy. Jest teraz dziwna maniera, że muszą być krótkie ujęcia, kamera "biegająca", najlepiej jeśli bohater będzie pokazany w poprzek, krzywo. To poszukiwanie atrakcji na siłę. Niestety, wielu współczesnym filmowcom wydaje się, że forma musi zdominować to, o czym opowiadamy. Miałem kiedyś spotkanie w gimnazjum, gdzie młodzi ludzie powiedzieli mi, dlaczego nie chodzą do kina na współczesne polskie filmy. Twierdzili, że reżyserzy traktują ich jak analfabetów. I w tym jest dużo racji. Myślę, że widz jest mądrzejszy od nas i trzeba go poważnie traktować. To jest jedna strona medalu. Druga to maniera "wszystko na sprzedaż", "wszystko wolno". Już nawet golizna nie jest atrakcją, idzie się o krok dalej. Myślę, że jest to wina decydentów, ludzi mediów, którzy dają pozwolenie na przekazywanie rzeczywistości w zafałszowany sposób.

Wiem, że zawsze rzetelnie bada Pan dokumenty dotyczące danej postaci, czasów, w których żyła. Jak wygląda sam proces przygotowania filmu?

- Z tym jest zawsze problem, bo nie jestem historykiem. Reżyser starający się napisać scenariusz powinien w miarę możliwości wszystko przeczytać na dany temat, co staram się czynić, jak również "wejść" w bohatera i zacząć nim niejako myśleć. Wiem na przykład, jak wielkiego wysiłku dokonał Olgierd Łukaszewicz, który w pierwszej chwili nie chciał zagrać Prymasa w spektaklu "Prymas w Komańczy". Miał bowiem świadomość, z czym się mierzy, że Prymas Tysiąclecia Stefan Wyszyński jest dla Polaków skałą, świętością. Zaczął więc oglądać filmy dokumentalne, na których był Prymas, czytać jego pisma, listy, kazania, uczyć się jego gestów. Przez dwa miesiące, kiedy film powstawał, Olgierd "był" faktycznie Prymasem Wyszyńskim. Myślę, że bardzo dobrze oddał jego osobowość. Robiłem kiedyś film dokumentalny o śp. Tadeuszu Nowakowskim, wspaniałym pisarzu, reporterze, który jeździł z Ojcem Świętym podczas jego pielgrzymek. Kiedyś Jan Paweł II zapytał go: "Tadeuszu, a co teraz piszesz?". Nowakowski odpowiedział: "Piszę książkę o Ojcu Świętym". Na co Jan Paweł II: "Oj, to dobrze, dobrze, tylko mam nadzieję, że nie na kolanach, bo to jest bardzo niewygodna pozycja". Ojciec Święty oczywiście sparafrazował powiedzenie Jana Styki: "Maluj dobrze, ale nie na kolanach". Mam świadomość, że tak postępując, tzn. tworząc "na kolanach", mimo dobrych intencji można wiele złego zrobić.

Dlaczego?

- Dlatego że opowiadając o takiej postaci jak Prymas Stefan Wyszyński, można "przedobrzyć". To znaczy, można go potraktować nie jako człowieka, a jak posąg, relikt, rodzaj ilustracji, a tu trzeba pokazać przecież jego duszę. Olgierd się z tym zmagał. Zmagała się także Magdalena Różczka grająca Marię Okońską. Miała świadomość, że kiedyś się z nią spotka i spojrzy jej w oczy z pytaniem, czy dobrze zagrała. Czy dobrze ukazała jej wnętrze, jej duchowość. Bardzo się tego bała, ale pani Maria Okońska po obejrzeniu spektaklu powiedziała, że Magda ukazała ducha, którego ona miała. O Olgierdzie powiedziała, że oddał serce. To największy komplement.

Pamiętam, gdy "Generał Nil" wchodził na ekrany, Olgierd Łukaszewicz powiedział nam, że również długo przygotowywał się do tej ważnej roli, że także miał rozmaite dylematy. A zagrał, podobnie jak w "Prymasie w Komańczy", wspaniale...

- Tak, ale Olgierd mówił mi, że w "Generale Nilu" nie miał wielu szans na sceny, kiedy jest sam. Bo scena z kimś jest o wiele łatwiejsza, ponieważ uwaga niejako rozkłada się na dwie osoby. Tutaj musieliśmy pokazać sceny modlitwy Prymasa, które są najtrudniejsze. Jak bowiem pokazać modlitwę? Myślę, że nie należy szukać dziwactw. Dla mnie najważniejsze jest, żeby sfilmować bohatera w taki sposób, by forma oddawała to, o czym mówimy.

Pana najbliższe plany nadal związane są ze Sceną Faktu?

- Tak. Bo to jest jedyne miejsce, gdzie można o takich bohaterach opowiadać. Mam nadzieję, że będzie można również robić podobne filmy fabularne. Państwowy Instytut Sztuki Filmowej ma pieniądze i myślę, że nie będą mu obce historie polskich pasterzy, świętych i naszych narodowych bohaterów. Przynajmniej mam taką nadzieję.

Rozumiem, że chciałby Pan realizować również filmy fabularne?

- Oczywiście. Myślę o nakręceniu filmu o Prymasie Auguście Hlondzie. Zrobiłem już kiedyś o nim film dokumentalny. To postać wielka, wspaniała i bardzo dramatyczna. Jednocześnie nieznana i w jakiś sposób zafałszowana. Propaganda komunistyczna łączyła jego postać jedynie z wyjazdem z kraju we wrześniu 1939 r., insynuując, że zostawił Naród. A to nieprawda. Trzeba pokazać, jak było faktycznie. Takich postaci jest mnóstwo, wśród nich wielu zwykłych księży czy ludzi świeckich o wielkiej religijności i sile ducha. To są przykłady, jak mamy żyć, szczególnie w dzisiejszych czasach.

Pokazywanie takich przykładów to cel, który przyświeca Panu w pracy?

- To nie jest tak, że mam być wychowawcą bądź tym, który mówi, jak mamy żyć. To nie ja opowiadam, to bohaterowie opowiadają przeze mnie. Mnie dana jest tylko wielka łaska i zaszczyt, że mogę o nich robić swoje filmy czy spektakle.

Nad czym Pan teraz pracuje?

- Arcybiskup Damian Zimoń namówił mnie, żebym zrobił film dokumentalny o Piekarach Śląskich, o pielgrzymkach do sanktuarium Matki Bożej. Właśnie go kończę. Wcześniej przygotowałem cykl o Jasnej Górze, który składa się z 37 odcinków. Przedstawiam w nim historię Jasnej Góry, a główną osobą, która w filmie opowiada, jest o. Jerzy Tomziński.

Czy cykl ten pojawi się w telewizji?

- Nie wiem... Dwa lata temu zrealizowałem cykl filmów o prof. Stefanie Swieżawskim, 28 odcinków opowiadających o całym życiu tego wielkiego filozofa, o jego wielkiej wierze w Boga. Młodzież, oglądając te filmy, jest nimi zachwycona, niestety telewizja nie wykazuje zainteresowania. To są dla mnie rzeczy niepojęte. Film dokumentalny w zasadzie jest od kilku lat pogrzebany. W TVP tłumaczą, że ze względów finansowych, ale to nie do końca prawda.

Czyli to, co Pan robi poza Sceną Faktu, idzie w zasadzie do przysłowiowej szuflady?

- W pewnym sensie tak, bo rozdaję te filmy tylko znajomym...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji