Artykuły

Jest we mnie 170 postaci

- Trudno jest zrobić karierę, jak się tu siedzi. Trzeba jeździć stale do Warszawy, i trzeba tam być. No, a mnie się już nie chce. Ale były momenty, że mogłem to zrobić. Miałem propozycje z Warszawy, Poznania, Łodzi. Dziś może inaczej bym na to spojrzał. Nie mam jednak kompleksów - mówi KAZIMIERZ CZAPLA, aktor bielskiego Teatu Polskiego.

Marek Mierzwiak: Jak pan patrzy na te sceniczne lata? Czuje się pan artystą spełnionym?

- Myślę, że ktoś może pracować 2 lata i zrobić więcej w tym zawodzie niż ten kto pracuje 25, a nawet i 40 lat. Ba, ktoś może i za pół roku zrobić więcej. Nie do mnie należy ocena. Nie liczę ani lat, ani zagranych ról.

Ale statystycy wyliczyli. Ma ich pan w swoim dorobku ponad 170.

- No właśnie, ponad 170, ale może mi się ze dwie udały! Nie żartuję. I to jest dużo. Według mnie oczywiście. Jakie to były role, to nie powiem, zostawię je dla siebie. Niech się krytyka i widzowie domyślają, spekulują. Najważniejsze jest to, że pan przyszedł do mnie, chce ze mną porozmawiać. To już o czymś świadczy. Pan mnie zauważył, ktoś panu o mnie powiedział, a może pan sam na to wpadł, że jest taki facet, który przeżył w teatrze 35 lat, i może ma coś do powiedzenia.

Obserwuję pana karierę od lat i muszę powiedzieć, że jest pan jak wino, z każdym rokiem lepszy. Oczywiście jako aktor.

- Dziękuję za dobre słowo, a tak mówiąc poważnie, to przez te 35 lat mówiłem do swojej publiczności ze sceny, ale i mówili moi bohaterowie. Mogę dopowiedzieć, że dla mnie w tej chwili jest bardzo ważną rzeczą, jak tak cofam się w przeszłość, czy zostawiłem jakiś ślad po sobie. Czy zostawię? Bo przecież nie wiem, ile jeszcze dni przede mną. Czy coś jest takiego, co przejdzie do historii tego teatru, tradycji - chociaż nie chcę używać wielkich słów.

Proszę nie być takim skromnym, dostał pan wiele nagród. Złote Maski, nagroda Ikara.

- Z nagrodami różnie bywa. To są rzeczy bardzo skomplikowane. Czasem dostajemy nagrodę za coś, za co w życiu byśmy nie pomyśleli, że dostaniemy. Ale bywa też odwrotnie. Liczymy, że zostaniemy zauważeni i nic z tego nie wychodzi. W końcu to przydzielają tylko ludzie... Ale to też jest jakieś poświadczenie, jakaś pieczątka, mówiąca o tym, że to co zrobiłem, ktoś zauważył, dostrzegł. I to ma wartość. Wydaje mi się, że w ogóle w życiu każdego człowieka ważną rzeczą jest, żeby od czasu do czasu mieć sukces. I ja sobie to bardzo cenię. Niedawno czytałem wywiad ze znakomitym aktorem, który mówił, że nagrody to bzdura, wymysł i jemu są one kompletnie niepotrzebne.

Czyli ten sukces od czasu do czasu jest. Zdaje pan sobie z tego sprawę?

- Gdybym powiedział, że nie, to bym skłamał. Ciężko na te sukcesy pracowałem. Inną sprawą jest to, że ja lubię pracować. Nie powiem, że należę do tytanów pracy i na pewno trochę lenistwa też we mnie jest, ale lubię pracować, a jeszcze więcej lubię mieć z tej pracy efekt.

Karol Suszka, dyrektor Teatru w Czeskim Cieszynie, który z panem pracował 6 sezonów, powiedział mi, że na początku to pan tak chodzi, chodzi, myśli, kombinuje, i dopiero parę dni przed próbą generalną zaczyna pan pokazywać w całej złożoności tę postać, którą będzie pan grać.

-I z tym mam wielki problem. Reżyserzy, którzy mnie nie znają, myślą, że ja nic nie robię, ba, lekceważę ich uwagi, a to jest nieprawda. Wychodzę z założenia, że aktor powinien nosić w sobie rolę. Ona powinna w nim dojrzewać. Konstantin Siergiejewicz Stanisławski, wybitny praktyk i teoretyk teatru, mówił, że próby powinny trwać 9 miesięcy, czyli tyle, ile powstaje nowy człowiek. I coś w tym jest. Tak myślę. Te przeszło 170 postaci, które są we mnie, zostały przeze mnie stworzone. Zdaje pan sobie sprawę z tego, jakie mam warunki. Trudno mi się zmienić na scenie poprzez to, że założę sobie czapeczkę albo przylepię wąsy. Aktor powinien charakteryzować się "od środka". Ale żeby tak się ucharakteryzować, zmienić, to wymaga określonego czasu. I wie pan, bardzo często tak bywało, że zaskoczyłem dopiero na trzeciej generalnej.

Dopiero?

- Tak. Tylko ja nie wpadam nigdy w panikę, bo znam siebie.

A reżyserzy? Nie panikowali?

- Różnie do tego podchodzili. Jedni mnie znają tak jak Karol Suszka, natomiast są inni, którzy mają doświadczenie i zdają sobie sprawę z tego, z kim mają do czynienia. I mi wierzą. A ja muszę wewnętrznie dojrzeć. Tak było ze znakomitym reżyserem Siergiejem Danczenko z Ukrainy. Przyjechał do nas i robił dwie rzeczy - "Wiśniowy sad" Czechowa i "Poskromienie złośnicy" Szekspira. Tego Petrucchia z Poskromienia złośnicy nosiłem w sobie bardzo długo. Nie mogłem zaskoczyć i dopiero na trzeciej generalnej jakoś nagle wszystko okazało się proste.

Czy był taki moment, że żałował pan, iż został aktorem? Mówił sobie: przecież takie życie nie ma sensu?

- Takich momentów miałem sporo. One wypływały z różnych sytuacji. Z braku pieniędzy też. W ciągu tych 35 lat przechodziły epoki. W tym okresie najgorszym, kiedy teatry przechodziły na garnuszki miejskie, gdy Ministerstwo Kultury już nie dawało pieniędzy, a miasto za bardzo nie wiedziało, co z nami zrobić, graliśmy długi czas dla bardzo nielicznych widzów.

Czyżby aktorów było więcej na scenie niż widzów na widowni?

- I tak się zdarzało. Przychodziło na spektakl 15-20 osób. Nam się żyć nie chciało. To była makabra. Mówiliśmy sobie - musimy to przetrzymać. Zresztą to się działo w całej Polsce. W Warszawie i Krakowie też. Bardzo to przeżywaliśmy, bo przecież wiadomo, że aktor bez widza nie jest aktorem. Nie istnieje. Nie ma po prostu teatru. I pojawiali się ludzie, którzy mówili "Pomyśl, zastanów się nad sobą. Lata lecą, a ty do czego doszedłeś? Taki duży chłop i nic nie ma" Moja pani profesor, czyli Halina Gryglaszewska, gdy dotarło do niej, że mam wątpliwości, rozterki, że chcę, jak wielu moich kolegów, zrezygnować z zawodu, powiedziała, że przyjedzie do Bielska i mnie własnoręcznie udusi, jeżeli zrezygnuję z aktorstwa.

Przyjechała, ale nie udusiła?

- Przyjechała, i nawet miałem to szczęście, że z nią na deskach Teatru Polskiego grałem. Ona była jak balsam, już wiedziałem, co mam dalej robić. Rany zabliźniły się natychmiast.

- Zaraz po szkole przyjechał pan do teatru w Bielsku Białej, aby później zdradzić ten teatr na prawie 6 lat. Pojechał Pan do Czeskiego Cieszyna. Dlaczego? Dla większych pieniędzy czy dla krupiczki i lentilek?

Można też i tak powiedzieć. Żaden aktor, nawet największy, nie żyje tylko samym powietrzem. To były naprawdę ciężkie czasy. Poza tym dobrze jest czasem zmienić środowisko. A to było przecież tak blisko...

Blisko i daleko. Dzieliła nas granica...

- Ech, ta granica... nie będę opowiadał, co się wówczas na niej działo i jak byli traktowani Polacy. Nie zdradziłem jednak teatru bielskiego. Zostałem tylko oddelegowany do Cieszyna i mogłem w każdej chwili wrócić. Nie spaliłem za sobą mostów, a przeliczając wówczas koronę po kursie czarnorynkowym zarabiałem cztery razy więcej niż w Bielsku. W momencie kiedy odchodziłem, to mogłem sobie kupić za jedną tzw. ponadnormówkę słoik wiśniowego kompotu. A miałem dwoje malutkich dzieci. Syn miał 7 miesięcy, córka dwa i pół roku; utrzymanie rodziny zmusiło mnie do zmiany pracy. Kończyła mi się cierpliwość, byłem wówczas w wieku chrystusowym; czułem się mocny, chciałem działać.

O pana "działaniach" było głośno. Zostaną one w historii tego teatru i miasta.

- Grałem w mocnych jak na tamte czasy przedstawieniach. To był "Wróg ludu" Ibsena, "Hamlet ze wsi Głucha Dolna" Ivo Bresana, "Rycerze Arystofanesa". Grywaliśmy poza teatrem. W związku z tym mieliśmy czasem przykre doświadczenia. Cenzura mocno działała, byliśmy obserwowani. Ale był w nas ogromny entuzjazm. Nawet się nad tym za bardzo nie zastanawialiśmy. Zresztą wówczas tysiące ludzi robiło rzeczy potrzebne, ludzie stawali się odważni. Nie mówię tego dlatego, aby stać się bohaterem, niemniej była to dla mnie wielka przygoda i cieszę się, że to robiłem.

- Ale nocny wypad do strajkującej "Bewelany" mógł się okazać nawet tragiczny. Władza przecież mogła inaczej podejść wówczas do strajkujących, i do was też.

- Na szczęście nic się nie stało. To był potężny strajk w "Bewelanie", później całe Podbeskidzie było sparaliżowane i obstawione milicją, a myśmy w nocy pojechali ze spektaklem "Na pełnym morzu" Sławomira Mrożka. Byłem przekonany, że na drugi dzień dyrektor zawoła mnie i powie: "Pan już tu nie pracuje". Bo

to była duża samowola jak na tamte czasy.

To był rok 1981.

- Nie konsultowaliśmy z nikim, tylko pojechaliśmy do tych strajkujących. Teraz już nie przypominam sobie, kiedy to było.

Pomogę. Strajk wybuchł 26 stycznia w zakładzie tkackim "Bewelana" i szybko rozszerzył się na całe województwo bielskie. Konflikt między strajkującymi a władzami był na tyle poważny, że w Bielsku-Białej pojawili się liderzy związkowi: Lech Wałęsa, Andrzej Gwiazda i Stanisław Wądołowski, a także doradcy Solidarności Tadeusz Mazowiecki i Bronisław Geremek.

- Zgadza się. Mam zresztą od Wałęsy i autograf, i podziękowanie. To było coś nieprawdopodobnego. O godzinie drugiej w nocy graliśmy. Inaczej sobie to wyobrażałem. Bo na zewnątrz panował nastój zastraszenia, wszystko było takie ponure, smutne, zdrutowane, a tam, jak weszliśmy na tę salę, dużą, ogromną - w tej chwili tam meble chyba sprzedają - to zobaczyłem tylu odważnych ludzi z nadzieją w oczach, z radością nas witających. To było nieprawdopodobne, do dziś pamiętam tamte chwile, tamten nastrój.

Ale dyrektor Alojzy Nowak nie wyrzucił was?

- Nie, tylko spytał się, czyj to był pomysł.

A czyj był ten pomysł?

- Nasz, czyli Zbyszka Cieślara, Jurka Dziedzica, Zdziśka Tymke świętej pamięci, no i mój. Ale zemsta też była. Bo za trzy dni włamano się do teatru. Kostiumy, w których graliśmy, znikły.

Nieznani sprawcy?

- Oczywiście. I od tego czasu mamy w oknach kraty. A ci z SB siedzieli na każdym przedstawieniu. Obserwowali nas i chyba reakcje widowni, bo to były mocne przedstawienia.

Już w 1978 wystawiliście Rycerzy, nie grając jednak tego spektaklu w teatrze.

- To był mój pomysł. Kiedyś mój wspaniały kolega, który przygotowywał mnie do szkoły teatralnej, Mietek Dębowski, świetny aktor tego teatru, podsunął mi Rycerzy i powiedział: "Przeczytaj i zobacz jakie to ciągle aktualne". W teatrze nie było możliwości, więc stworzyliśmy teatr okolicznościowy i wystawiliśmy to w siedzibie Naczelnej Organizacji Technicznej. Graliśmy wiele razy a ludzie, którzy przychodzili na ten spektakl taki, nie wierzyli, że napisał to Arystofanes dwa i pół tysiąca lat temu.

Od najmłodszych lat był pan taką rogatą duszą?

- To fakt. Już w szkole średniej dałem się poznać nauczycielom. Pewniej dopiero poczułem się na studiach. Tam stwierdziłem, że to jest moje miejsce. W krakowskiej szkole poczułem zapach tych kotar teatralnych, i wówczas powiedziałem sobie: "Jesteś w domu".

Sam pan to wymyślił, że chce pan być aktorem?

- Nie. Wiele zawdzięczamy ludziom, którzy nas kształtują i uczą. To są rodzice i nauczyciele. Próbowałem zdawać na inne uczelnie. Nawet na Politechnikę Szczecińską. I na ASP do Krakowa, bo ojciec nie widział we mnie aktora. Mówił, że to zawód pisany palcem po wodzie. Zanim poszedłem uczyć się na aktora, nie chcąc być darmozjadem, skończyłem kurs tokarza i pracowałem w Bielskiej Fabryce Maszyn Włókienniczych. Prawie przez rok. Kiedy wychodziłem z Befamy, była wiosna. Pamiętam jak dziś, przesiąknięty zapachem oliwy, pyłu i brudu, majster mnie zawołał i powiedział: "Człowieku, masz maturę, to my cię wyślemy na Politechnikę. Wrócisz do nas, bo przed nami przyszłość, wyślemy cię na montaż do Iraku". I co? Nie ma już tego zakładu ze świetlaną przyszłością, a teatr tak pięknie się rozwija... Zostałem aktorem. Do Bielska przyszedłem świadomie, bo chciałem dużo grać. Jestem z tej grupy aktorskiej, która kończyła studia i podpisywała umowy przy dobrych kolacjach. Tak też było w moim wypadku. Dyrektor Nowak przyjechał do Krakowa, aby ściągnąć do Bielska 5 osób. W restauracji podpisaliśmy kontrakty. Pokochałem to piękne miasto. Czuję się tu znakomicie, góry i przepiękna przyroda wokół. Ale najważniejsza jest fascynacja tym budynkiem. Nie wiem, na czym to polega, ale już jako dziecko przychodziłem do tego teatru i czasami zasypiałem w lożach. Bo rodzice lubili chodzić do teatru, a nie mając mnie z kim zostawić, brali mnie ze sobą. Pamiętam nawet fragmenty niektórych sztuk, na których byłem pięćdziesiąt parę lat temu. Czułem ten klimat, bo ten teatr to cudowna bombonierka, której nie można się oprzeć.

Bombonierka piękna, teraz wyremontowana. Widownia zawsze prawie jest pełna. A na ulicy pozdrawiają pana, poznają, mówią: "O, Kaziu Czapla, nie zrobił kariery w telewizji i w wielkim świecie, ale nam zawsze jest wierny...".

- Tak właśnie mówią! Nawet mają do mnie pretensje, że kariery w telewizji nie zrobiłem. Trudno jest jednak zrobić karierę, jak się tu siedzi. Trzeba jeździć stale do Warszawy, i trzeba tam być. No, a mnie się już nie chce. Ale były momenty, że mogłem to zrobić. Miałem propozycje z Warszawy, Poznania, Łodzi. Dziś może inaczej bym na to spojrzał. Nie mam jednak kompleksów. Jestem aktorem teatralnym. Aktorstwo teatralne sobie cenię najwyżej i uważam, że to jest prawdziwa sztuka. Natomiast o innych rzeczach możemy dyskutować. I tak jak powiedziałem: jeżeli mi się udało zagrać dwie role dobrze na przestrzeni tych 35 lat, to mogę powiedzieć, że coś osiągnąłem.

- Kariery finansowej też pan nie zrobił. Czy aktor może w ogóle dojść do jakiś pieniędzy pracując tylko w teatrze i tworząc, jak to się mówi, wielką sztukę?

- To jest niemożliwe. Zadajemy sobie to pytanie z kolegami, dlaczego tak się dzieje, czy jesteśmy gorsi, dlaczego nam płaci się o wiele mniejsze pieniądze, niż tym którzy tutaj gościnie przyjadą, coś tam wystawią, czasami niezbyt wysokich lotów, a gażą nas przebijają. Nie wiem, od kogo to zależy, nie wiem dlaczego tak jest, ale uważam, że jest to po prostu niesprawiedliwe.

- Czym dziś jest dla pana teatr?

- Sposobem na życie. Nie powiem, żejuż mnie nic innego nie interesuje, niemniej jednak teatr jest na pierwszym miejscu.

Mimo tej mizerii finansowej?

- Mimo tego. Przecież jestem wolnym człowiekiem, nikt mnie tu na silę nie trzyma, to jest mój świadomy wybór. Mam też możliwości dorobienia, ale tutaj są one znikome, nie tak jak w innych wielkich ośrodkach, ale jednak są, i trzeba sobie jakoś radzić. Nie można tylko narzekać.

Co jeszcze pana fascynuje?

- Dochodząc już słusznego wieku, czyli 60-tki, zaczynam dostrzegać wartość świata, który mnie otacza, natury, przyrody. Lubię chodzić po górach, rozmyślać, wyluzować się. Wybudowałem dom, właściwie sam. Nie angażowałem wielkich ekip. Kupując Poradnik majstra budowlanego, sprawdziłem się jako majsterkowicz i budowlaniec-amator.

Może pomogły kursy na tokarza?

- Może, bo przecież pracowałem przy stali ciągliwej, robiąc tzw. bączki.

Czy dzieci spełniły marzenia ojca?

- Nigdy tak do tego nie podchodziłem. Dzieci to przecież odrębni ludzie ze swoimi pragnieniami i marzeniami. Nigdy swoich dzieci nie tłamsiłem i niczego im nie narzucałem. Mogłem tylko cierpieć, gdy miały jakieś niepowodzenia, myśląc lepiej by było, gdyby mnie posłuchały. Córka od dziecka była zarażona teatrem. Wybrała taką drogę jak ja. Trochę się tego bałem, bo z dziewczynami w teatrze rożnie bywa. W tej chwili jednak nie pracuje w zawodzie. Syn jest zapalonym skoczkiem spadochronowym, co też spędza mi sen z powiek, no, ale to jest ich życie.

Co dla pana znaczy szczęście?

- Spokój. Tatarkiewicz napisał tyle na ten temat i nadal nie znamy odpowiedzi. Myślę, że człowiek powinien być szczęśliwy, kiedy jest spokojny, kiedy może posiedzieć, popatrzeć na piękno natury, kiedy nie musi się martwic, że go z pracy wyleją, jutro zamkną za jakieś długi czy że zrobił komuś krzywdę.

Miłości też było sporo w pana życiu?

- To jest podstawowa sprawa. Bez miłości nic byśmy nie byli w stanie zrobić. Raczej staram się analizować swoje postępowanie, czy daję tyle miłości, że też jestem kochany. To jest dla mnie bardzo ważne. Bo jeżeli człowiek w pewnym momencie poczuje, że ktoś oddala się od niego, że zaczyna żyć w jakiejś pustce, to znaczy, że chyba nie jest kochany, czy też sam tej miłości nie daje. Wydaje mi się, że trzeba dawać. Ja w swoim życiu, starałem się dawać tej miłości jak najwięcej.

Ma pan przyjaciół?

- Mam bardzo wielu przyjaciół, kilkunastu w samym teatrze. Co może być pewnego rodzaju ewenementem, bo z przyjaźnią w teatrach różnie bywa. Moim serdecznym przyjacielem jest Karol Suszka. Karol mi takie motto napisał, nawiązując do tego mojego 35-lecia: "Sam nie dasz rady" - to a propos przyjaciół.

Rola życia, której pan nigdy nie zagrał?

- Zawsze myślałem o roli Otella. Nie wyszło, ale nie czuję się z tego powodu przegrany. Zagrałem w sztukach Szekspira wiele innych postaci, tak że może w jakiś sposób rachunki się wyrównały. Myślałem o uczuciach, ślepej zazdrości i za tym idącej ślepej miłości. Do czego to może człowieka zaprowadzić....

- Czego można panu życzyć?

Zdrowia, bo w tym zawodzie zdrowie jest bardzo potrzebne.

W takim razie zdrowia, następnych wielu lat na scenie i kolejnych 170 ról, które będziemy podziwiać w pana interpretacji.

- Dziękuję bardzo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji