Artykuły

Czechow - samo życie

Czechow - wielkie nazwisko w dziejach światowej dra­maturgii i światowego teat­ru. Od czasu kiedy na prze­łomie wieków Konstanty Stanisławski wystawił "Me­wę", "Wujaszka Wanię", "Trzy siost­ry"; wreszcie "Wiśniowy sad", ciąg­nie się nieustanny spór jak go wy­stawiać. Jaki kształt sceniczny zna­leźć dla tych niewesołych komedii, o których "komediowość" dopominał się sam autor. Co widzieć o owych sztukach - sentymentalną opo­wiastkę o trzech prowincjonalnych pannach, marzących bezskutecznie o powrocie do upragnionej Moskwy? Drapieżną w społecznych diagnozach historię zawiedzionej w swych uczu­ciach wielkiej damy, zmuszonej przez prawa nieubłaganej ekonomii do pozbycia się wiśniowego sadu? Streszczenia tych utworów, ściągnięte do anegdoty, stawiają ich autora w rzędzie jednego z wielu pisarzy tamtej epoki, naturalizmu w litera­turze i w naukach przyrodniczych. Epoki dowiadywania się przez czło­wieka o sobie prawd nierzadko gorzkich. Acz przecie jednocześnie uczących pokory wobec samego fe­nomenu życia. Czechow - ot, powiedziałoby się: taki Maupassant po rosyjsku stonowany przez wielkorosyjskie mgły i nieograniczoność tam­tych przestrzeni. Autor przysłaniający woalem poezji - czy zgoła poetyczności - ostrość swych duszopoznawczych i egzystencyjnych diagnoz. Dopiero teatr, próba sceny, wynosi owe sztuki - rzecz jasna wtedy gdy mamy do czynienia ze spektaklami udanymi - do rangi dzieła sztuki, artystycznego wydarzenia. (Podobnie jak czasem udaje się to filmowi). Diagnozy ożywają, nabierają ciała i krwi, postacie mówią do nas jak gdyby ponad kierowanymi do siebie nawzajem kwestiami. Siatka wiążą­cych je zależności i relacji okazuje się tylko sztafażem, służącym za rusztowanie czemuś znacznie subtelniejszemu i głębszemu. A mianowi­cie refleksji nad smutkiem i cudow­nością, sensem i bezsensem życia. To dlatego oglądając te sztuki na scenie odnosimy wrażenie, że postaci Cze­chowa, wszystkie bez wyjątku, mówią wiecznie o tym samym. Że zwracają naszą uwagę na coś, co zdawałoby się dobrze znamy, ale o czym zapomnieliśmy w powszed­nim zabieganiu. Zagadka życia, źródło nieustannego zdziwienia po­koleń - właściwy temat dramatów Czechowa decyduje o ich nieprzemijalności.

Bardzo byłam ciekawa, jak przej­dą swoją kolejną próbę ognia "Trzy siostry" Antoniego Czechowa na de­skach poznańskiego Teatru Nowego, prowadzonego od z górą dziesięciu lat przez Izabellę Cywińską. Te "Trzy siostry" wyreżyserował Janusz Nyczak, sprawca pamiętnego "Domu otwartego", a przedtem, wiele lat temu "Letników" Gorkiego, odczytanych zupełnie "po czechowowsku"... Byłam ciekawa tym bardziej że w świetnym na swój sposób zespole poznanian, w swym charakte­rze bardzo "nowoczesnym", realizu­jącym zadania często na granicy eksperymentu (spektakle Janusza Wiśniewskiego) obok klasyki natu­ralnie - ale klasyki widzianej za­wsze jak gdyby z dzisiejszej perspektywy (wspomniany wyżej Ba­łucki) nie bardzo jest, zdaje się, miejsce dla "gwiazd sceny" w po­jęciu tradycyjnym. Mamy raczej w spektaklach Nowego do czynienia z aktorami mniej albo bardziej sprawnie, niekiedy wirtuozowsko, wykonującymi "sceniczne zada­nia!". Można również i tak. Tym bardziej że gros swoich sukcesów ta jedna z ciekawszych krajowych pla­cówek teatralnych, znana szeroko i poza naszymi granicami, osiągnęła właśnie dzięki praktykowaniu tej metody. W porządku, ale - z drugiej strony - czy można sobie wy­obrazić "Trzy siostry" bez Olgi, Ma­szy i Iriny?...

Otóż - ażeby uspokoić Czytelni­ków - w spektaklu Janusza Nyczaka przywiezionym przez Teatr Nowy w ramach kolejnych prezentacji Te­atru Rzeczypospolitej, Olga, Masza i Irina istnieją, są bardzo na scenie obecne. A jednocześnie - i to właśnie jest w owym przedstawieniu bodaj czy nie najbardziej fascynują­ce - istnieją w sposób zupełnie inny niż ten do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni. Nie wybijają się bowiem z tła jako poszczególne kre­acje (choć trudno cokolwiek zarzucić pracy Kazimiery Nogajówny, Marii Maj, i nawet młodziutkiej Grażyny Wolszczak). Przeciwnie, jakby wta­piały się bez reszty w ów rozpędzo­ny potok zdarzeń - zewnętrznych, "wewnętrznych" - który wyznacza rytm i tempo przedstawienia. (W tym wypadku, powiedzmy od razu, rytm i tempo oszałamiające). I który stanowi jego materię właściwą. A jest ów potok niczym innym w Nyczaka interpretacji utworu Czechowa jak stężonym życiem. Jego ekstraktem, pokazanym w ta­kiej intensywności zdarzeń oraz in­tensywności przeżywania ich przez bohaterów, że osiąga wymiar czystej poezji sceny. Nyczak podporządkowuje swoje­mu reżyserskiemu założeniu - a jest nim identyczność sytuacji egzystencjalnej, ...i nie tylko egzysten­cjalnej, pewnego odłamu inteligencji rosyjskiej z przełomu wieków z sy­tuacją inteligencji w innych epo­kach, nie wyłączając naszej - każ­dy dosłownie szczegół scenicznego dziania się. Dlatego właśnie żadna z postaci sztuki nie wysuwa się zdecydowanie na plan pierwszy. A wszystkie - trzymane żelazną ręką reżysera - stanowią drgające praw­dą przeżyć, i najbłahszych, najbar­dziej automatycznych reakcji - panneau, którego każda cząstka współgra z pozostałymi. Każda z sióstr - ale dotyczy to nie tylko ich postaci - stanowi jakby tylko intensywny znak w toczącym się wartko dyskursie. A jest to u Ny­czaka dyskurs o sensie i bezsensie (częściej) naszych działań i dążeń. Przede wszystkim zaś o nieprzemijalności człowieczych marzeń o życiu pełnym i godziwym. Zrezygnowana i z godnością dźwi­gająca swój krzyż, pełna starannie ukrywanej goryczy, Olga - Nogajówny jest jakby trampoliną, od któ­rej tym widoczniej odbijają się mło­dzieńcza wiara i żywiołowa radość życia młodziutkiej Grażyny Wolszczak - Iriny. (A odbijają się, by opaść w dramatyczne niespełnienie w finale sztuki). Pomiędzy nimi rola Maszy, z reguły materiał na postać tragiczną, już przynajmniej lekko melodramatyczną! Na coś w rodzaju - toutes proportions gardees - mi­niatury Anny Kareniny. W spektaklu poznańskim Masza, przeważnie milcząca i jakby świadomie usuwa­jąca się w cień, jak gdyby wska­zywała na te dalekie pokrewieństwa z bohaterką tołstojowską. (W scenach z Wierszyninem - bardzo przeko­nującym w interpretacji Tadeusza Drzewieckiego - zwłaszcza zaś w scenie rozstania, rozegranej jako wybuch długo utrzymywanej w ry­zach namiętności.) Maria Maj rysuje bowiem nie tyle pełną postać, jak to się dzieje w spektaklach "Trzech sióstr", ile zaznacza tylko pewne kierunkowe dążeń i pragnień "swo­jej" Maszy.

Dopełniają obrazu portrety pozo­stałych mieszkańców domu Prozorowów. Andrzej, brat sióstr - Wiesława Komasy jest nieco histe­ryczny w scenie dawania wyrazu go­ryczy z powodu przegranego życia, histeryczny a jednak z tym wszyst­kim prawdziwy. Ostrą, zbyt może niekiedy groteskową kreską rysuje swoją Nataszę Hanna Kulina. Dalej idą, rozkręcający się w miarę trwa­nia spektaklu, i z powodzeniem "broniący" koncepcji swej postaci Tuzenbach - Macieja Kozłowskiego. Niespełniony w każdej z przyjmowanych na siebie ról, pełen kom­pleksów, budzący właściwie litość Solony - Michała Grudzińskiego; nie tyle pełen dziwactw prostak, ile ktoś żyjący bogatym życiem wewnętrznym. (I przez to właśnie głę­boko świadom własnych niedostat­ków). Wreszcie głęboko poruszający w swoim życiowym nieudacznictwie doktor Czebutykin - Wojciecha Standełły. Trudno zresztą pominąć nawet Fieraponta- Bolesława Idziaka czy Anfisę - Wandy Ostrowskiej. W tym znakomicie po­prowadzonym, logicznym do ostat­niego szczegółu przedstawieniu, nie ma ról nieważnych; czy - co gorsza - "puszczonych".

Od pierwszych chwil po podnie­sieniu kurtyny, kiedy do wnętrza bardzo realistycznie pokazanego sa­lonu prowincjonalnej inteligencji (robocza scenografia Michała Ko­warskiego) wlewa się bujną falą ży­wioł życia - wraz ze świergotem ptaków niemal zagłuszającym pier­wsze kwestie Olgi - jesteśmy świadkami rzeczy w naszym teatrze niecodziennej. Teatr ta mieszanina sztuczności i pozy, owa konwencja par excellance podniesiona do któ­rejś potęgi, staje się w spektaklu Nowego miejscem zadziwiającego misterium, chwytającego istotę na­szego trwania tu na ziemi. "Maupassant po rosyjsku" okazuje się - jeszcze raz, lecz jakże inaczej w porównaniu do wszystkich po­przednich wypadków, kiedy zdarzyło się go nam oglądać na scenie - wielkim uniwersalistą. Jakby Szek­spirem naszej epoki. (Bo tamten schyłek wieku to już nasza epoka). Tyle, że miejsce królewskich pojedynków i pałacowych podchodów, wszystkich owych zabiegów o władzę i o świadome posiadanie świata zajmuje kronika zdarzeń dziejących się głównie we wnętrzu bohaterów. I może dlatego właśnie - to jedna tylko z refleksji możliwych po tym bogatym przedstawieniu - przyno­szących im poczucie niespełnienia? Świadomość porażki? Bardzo to ważny spektakl w sytuacji naszego dzisiejszego teatru. Współczesny, mądry, poruszający głęboką prawdą swojego artystycznego kształtu dys­kurs o tym, co w człowieku wieczne i bodaj najcenniejsze. O pasji samopoznania, tak fundamentalnej u tej zadziwiającej istoty, którą kiedyś inny olbrzym nazwał był "trzciną myślącą".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji