Pofilozofujmy, skoro nie dają herbaty
Jakże złymi jesteśmy odbiorcami teatru, jakże niewdzięczną en bloc jesteśmy widownią. Wgapiamy się w zegarki przyzwyczajeni przez telewizję, estradę - no przez teatr też - że dobra sztuka winna być lekka, wesoła i krótka. Kręcimy się w fotelach pochrząkując i szeleszcząc torebkami słonych paluszków, jeśli tylko tok akcji wolniejszy jest od galopu. Kochamy teatr wtedy i tylko wtedy, gdy nasz ulubiony artysta robi - jak powiadamy - obłędne jaja; w gruncie rzeczy lubimy w nim taniego, beztroskiego clowna. W czasie przerwy wypowiadamy złośliwe dowcipy na temat tego, co obejrzeliśmy demonstrując obowiązujący sceptycyzm i sprowadzając sens spektaklu do parteru; czynimy tak nawet wtedy, gdy rozumieliśmy go na wyższych piętrach. Przyswoiliśmy sobie pierwszą zasadę teatralnego bywalca: być ponad to, co na scenie.
Są między nami namiętni oglądacze telewizyjnych seriali wzruszający się co tydzień sytuacją, gdzie ona go kocha a on ją pierze. Gdyby wystawić im w teatrze "Isaurę", przyjdą i łzami się zaleją, ale gdyby zrobić rzecz identyczną, ale pod innym tytułem i z innymi bohaterami - już odbiór będzie inny: nie ten środek przekazu. Są między nami ci, którzy potajemnie kochając seriale nigdy się do tego publicznie nie przyznają - ale to przypadek już skomplikowany w pokłamaniach - są inni pozujący na zimnych, mózgowych koneserów. I nie ma lub prawie nie ma widzów właściwych. Tych, którzy dysponując pewną kulturą ogólną i wiedzą, zachowali tyle chłonności i ciekawości świata, że potrafią przyjść do teatru z najlepszą wiarą. Potrafią dać się wciągnąć w rytm spektaklu, w duchowe życie jego bohaterów, przeżyć ich złożone dylematy, odczuwać z nimi; potrafią wierzyć, że takie współprzeżycie może ich wzbogacić. Takimi widzami bywają czasem licealiści - nie przyprowadzani karnie klasami, lecz członkowie formalnych czy nieformalnych klubów miłośników teatru, nie opuszczający żadnej premiery w swoim mieście, dyskutujący w przerwach z zapałem i z pasją. Oni są naprawdę chłonni. Ale to trwa krótko; rychło idą na studia lub do butików, zostają inżynierami, lekarzami, współwłaścicielami spółek polonijnych i jeżeli nawet czasem chodzą jeszcze do teatru, to już w rolach sceptycznych, znudzonych, patrzących w półmroku sali na zegarki złych widzów.
W poznańskich "Trzech siostrach" rytm akcji jest niemodnie niespieszny. Co nie znaczy spowolniały, somnambuliczny a la Grzegorzewski. Janusz Nyczak nie włącza żadnych dodatkowych hamulców, on po prostu nie pogania akcji, nie przyspiesza jej biegu. Pozwala, by wybrzmiały także te kwestie, które nie popychają wypadków, pozornie bezprzydatne. Pozornie, gdyż w tym spektaklu akcja jest tylko zewnętrznym szkieletem, ramą konieczną, lecz niewyczerpującą; istotą zaś są ludzie obserwowani we wzajemnych relacjach i osobno, wtedy gdy działają i w bezruchu. Mikrogesty, mikroobserwacje wypełniają puste miejsca i sprawiają, że rytm gęstnieje. Jak w Bachowskich andante: wolno płynie taktująca ręka dyrygenta, lecz ileż dzieje się pomiędzy miarami taktu!
Ktoś stoi przy oknie i wpatruje się w wirujące płatki, od śniegu zza szyby bije blask na twarz zamyślonego. Masza i Wierszynin rozmawiają półgłosem przy zgaszonych lampach i wątłym blasku zza drzwi na korytarz; ciemność ich chroni. Obijając się o meble, zamaszyście i bezsłownie przechodzi przez pokój Natasza; w samych ruchach, w usilnie niewidzącym obecnych spojrzeniu jest nieokrzesanie tej kobiety, jej nienawiść i jej nieszczęście. Mądrze, zaskakująco mądrze jak na jej brak doświadczenia patrzy Irina na gorączkującego się w tyradach, dzieciakowatego, choć za wszelką cenę wybijającego się na dorosłość Tuzenbacha. Namiętnie, porywając otoczenie tańczy Andrzej, który potem będzie tak ponuro, dojmująco szarzał, z chwili na chwilę, z aktu na akt. Nieładna, postarzała Olga z trudem krzesze z siebie współczucie dla tracącej głowę Maszy i w jej wyznaniu "Wyszłabym za każdego, kto by mnie zechciał" dźwięczy nuta niespodziewanego ekshibicjonizmu. Wzruszająco i śmiesznie obraża się rubaszny z pozoru Czebutykin, gdy wymawiają mu kosztowność prezentu; tak jakby konwencjonalne krygowanie się dotknęło go głęboko - może uświadamiając ubóstwo? Każdy gra swoją nieprostą melodyjkę bez żadnej ułatwionej umowności; każdy szuka, rozpaczliwie szuka kontaktu z każdym, czasem znajdując, a czasem ograniczając się do "rozmowy" z samowarem, lampą, butelką.
Realizm? Tak, na pewno. Ale Janusz Nyczak pamięta o tym, o czym tylu zapomniało, że realizm nie równa się po prostu życiowemu prawdopodobieństwu. To, co jest "tak jak w życiu", musi zostać skomponowane. Poznańskie "Trzy siostry" można śledzić jak mistrzowską symfonię: podziwiać pracę motywiczną, przetworzenia, repryzy, także samą instrumentację. Są tu samodzielne kadencje wygrywane na froncie sceny przy akompaniamencie szmeru rozmów w głębi, nie ma za to irytującej konkurencyjności poszczególnych instrumentalistów, grania "każdy dla siebie". Głosy splatają się i rozplatają, czasem schodzą się w orkiestrowym tutti, potem milkną w generalpauzie. Piękno spektaklu Nyczaka można opowiedzieć językiem czysto muzycznym; harmonia nie oznacza tu łagodzenia, rozmydlania konfliktów, lecz jedynie precyzyjne prowadzenie poszczególnych "melodii" w misternym kontrapunkcie.
A konflikty? Te idą wprost z aktorów. Rzadko, raz na wiele sezonów trafiają się teatrom spektakle tak znakomicie, tak bezbłędnie obsadzone; nie ma tu żadnej postaci, u której widzieć by można naginanie się aktora do roli. Nyczak w pięciomiesięcznej pracy posplatał wnętrza Czechowowskich bohaterów z psychiką odtwórców. Wyprowadził stamtąd zaskakujące, niebanalne obrony postaci: ciepłem, tkliwością przebijającą się przez skorupę konwenansu broni Tadeusz Drzewiecki retorycznego Wierszynina, nie boi się ostentacyjnego szaleństwa miłości Masza Marii Maj, odrażający, uwikłany w ponurą namiętność, ale pozbawiony tępej złości jest Solony Michała Grudzińskiego, rozpaczliwie z poczucia własnej nicości spowiada się Czebutykin Wojciecha Standełły.
Filtrując przez siebie postacie aktorzy potrafią także oskarżać: głupia, destrukcyjna, pazerna Natasza Hanny Kuliny, durno uśmiechnięty Kułygin, któremu Jerzy Stasiuk nie pozwala nawet na przebłysk zrozumienia sytuacji, egoistyczna, zapiekła w pustym życiu Olga Kazimiery Nogajówny, dobra dla sługi a okrutna dla siostry, co sobie w pewnej chwili gwałtownie uświadamia. Wszystkie postacie oglądamy w ruchu, w rozwoju: dojrzewa i mrocznieje Irina Grażyny Wolszczak, galopująco starzeje się Andrzej Wiesława Komasy, tylko Tuzenbach pozostaje pryszczato zapalczywy pomimo zaczesanych do góry włosów, okularów i poważnych min Macieja Kozłowskiego. I tak do końca afisza: do niemal bezsłownej roli niańki Wandy Ostrowskiej i do nie zauważanego zazwyczaj Fiedotika; jego wybuchowi "spaliłem się" Waldemar Szczepaniak nadaje rys powstrzymywanego szaleństwa ciążącego od tej chwili na tym "pożarowym" trzecim aktem.
Oto więc w "Trzech siostrach" z Teatru Nowego w Poznaniu jest doskonale trafione, zespołowe aktorstwo, które stanowi o prawdzie spektaklu. Jest reżyserska muzyczna kompozycja, która stanowi o jego pięknie. Jest misternie wyliczony rytm, który daje oddech czasowi i pozwala wejść w świat przedstawiony głębiej, niż to wynikałoby z powierzchownej obserwacji. Nie ma natomiast w tym spektaklu nic, co stanowiłoby o jego zewnętrznej, widowiskowej atrakcyjności. Żadnej efektownej tezy, żadnych zachwycających oczy odkryć, żadnego fajerwerku. Spektakl Janusza Nyczaka nie podbija widowni, nie "kupuje" jej - stawia jej wymagania. Żąda drobiazgu: apriorycznej dobrej woli przy odbiorze. To bardzo deficytowy towar. W zakulisowych rozmowach aktorzy mówią o dobrych widzach, których obecność wyczuwają po ciemnej stronie sali. Ta obecność jest im niezbędna, na ile to jednak obecność rzeczywista, a na ile wiara?
Na jesieni 1985 roku PIW wydał tom szkiców o dramatach pióra znakomitego historyka literatury Ryszarda Przybylskiego. Szkice te pisane niegdyś okazjonalnie jako komentarze umieszczane w programach do spektakli Adama Hanuszkiewicza obejmują sporą część kanonu najważniejszych osiągnięć dramaturgii europejskiej. Zebrane w osobny tom nie chcą się jednak zrosnąć w jednorodną wypowiedź, każdy jest odrębną całostką. Są tu analizy olśniewające, analizy wysilone i analizy irytujące. Otóż niestety analizą irytującą chyba maksymalnie są właśnie "Trzy siostry".
Przybylski był wyraźnie zafascynowany uczestnictwem w próbach analitycznych, kompletnie nowym sposobem czytania dramatu; to zachłyśnięcie owocuje wszakże szarżami iście ułańskimi. "Krytyk nie bywa na próbach w teatrze i tu właśnie tkwi jego upadek" - poucza polonista. Tak jakby ów krytyk kiedyś bywał, a teraz upadły przestał i tak jakby istotą teatru były próby i reżyserskie wynurzenia, a nie dzieło gotowe, które na scenie ma się bronić samo bez podpórkowych komentarzy. Przybylski siedzi jednak na próbach i pisze uzasadniające komentarze. "Trzy siostry" - powiada - są niczym innym tylko parodią wodewilu. "Świat wodewilu jest światem pozoru i takie też jest życie Rosjan".
Literaturoznawca podobieństw utworu Czechowa z wodewilem znajduje aż nadto.
"Nerwem wodewilu były kuplety. Kuplet spełniał dwie funkcje. Po pierwsze był formą bezpośredniej rozmowy z widzem, po drugie jako recitativo lub podśpiewywany dialog był dalszym ciągiem dramatu mówionego. Czechow zrezygnował z pierwszej formy kupletu, ponieważ wprowadziłaby ona nastrój cyrkowy, ton zabawy i radości. A "Trzy siostry" to właśnie wodewil bez zabawy i radości. Zachował natomiast recitativo i podśpiewywany dialog. Recytatywem jest wygłaszany kilkakrotnie przez Maszę początek Puszkinowskiego wstępu do "Rusłana i Ludmiły". Zamiast rytmu muzycznego mamy tu metrum wierszowe [...] Melodia wielkich słów, marzenie zastępuje tym ludziom działanie. Natomiast podśpiewywany dialog trwa cały czas między Maszą a Wierszyninem". Otóż po pierwsze informacja o "rezygnacji" z kupletów jest, jak rozumiem, figurą retoryczną, nic przecież nie wiadomo o takich zamiarach Czechowa. Po drugie, jeżeli plączący się Maszy po głowie fragment wiersza Puszkina miałby być recitativem - to byłoby to całkiem nowatorskie użycie tego wziętego ze słownika operowego (a nie operetkowego czy wodewilowego) terminu. Po trzecie "podśpiewywany" charakter dialogu Maszy i Wierszynina jest tu twierdzeniem całkowicie gołosłownym, nic go w strukturze dramatu nie potwierdza. Literaturoznawca nie przejmuje się jednak drobiazgami, szarżuje dalej.
"Dla wodewilu w końcu charakterystyczny był taniec i podtańcowywanie [...]. Ponieważ w "Trzech siostrach" ludzie nie mają żadnej energii i o napięciu również nie ma mowy, do tańca, wielkiego, szalonego tańca dojść nie mogło. W jednym tylko momencie wszyscy zaczynają już podtańcowywać. Dzieje się to w akcie drugim, kiedy zgromadzeni czekają na zamówionych przebierańców. Tuzenbach podśpiewuje jakąś piosenkę ludową, a może zresztą kuplet z jakiegoś wodewilu. Andrzej zaczyna już tańczyć i śpiewać. W tan wpada Czebutykin. Maszę opanowuje wir walca. Gdyby przebierańcy zjawili się na scenie, zacząłby się nareszcie obłąkany, wodewilowy cyrk".
No i czyż nie piękna szarża interpretacyjna? Bo przecież cała scena, której analityk mnoży znaczenia ma proste uzasadnienie fabularne: jest początek karnawału, miała być zabawa. Uprawiana przez Ryszarda Przybylskiego analiza porównawcza, w której kwestia Czebutykina "Może nam się w ogóle zdaje, że żyjemy, a w rzeczywistości nas nie ma. Nic nie wiem, nikt nic nie wie" - ma być rosyjską (?), wodewilową (?) repliką Calderonowskiego motywu "Życie jest snem" - ta analiza, w której wszystko się ze wszystkim skojarzyć może, jest modelowym tworem polonistyki spod znaku Św. Komparatysty i aż dziw, że duch Boya-Żeleńskiego nie zagrzmi z zaświatów. Cała ta galopująca analiza nie byłaby zresztą może tak irytująca i warta kłótni - gdyby nie jej punkt wyjścia. "W inscenizacjach MChAT-u, które oglądałem wielokrotnie z najwyższym zdumieniem - pisze Przybylski - była to zawsze sztuka o tęsknocie do lepszego świata. MChAT rozumiał Czechowa dość sentymentalnie wbrew naturze tego pisarza, który był bardziej bezlitosny niż czuły. Ale wystarczy posłuchać tego tekstu bez żadnych uprzedzeń, aby usłyszeć, że ta tęsknota to tylko doskonały dowód przeraźliwej bezwolności [...] Jest to tęsknota irytująca. Dlatego [...] wymarzyłem sobie reżysera, który tę tęsknotę w końcu podepcze i wyszydzi. Zgodnie zresztą z pragnieniem Czechowa".
Podeptać i wyszydzić? Dobrze, ale w imię czego? Jeśli marzenia i tęsknoty bohaterów Czechowa są godne szyderstwa, to po co w ogóle dziś o nich opowiadać ze sceny? Jeżeli bohaterowie "Trzech sióstr" to banda godnych kpin mazgajów i kabotynów, to czym oni mają zainteresować dzisiejszego widza? Jeżeli teatr sięga do klasyki, by odnaleźć tam materiał do szyderczego śmiechu - czyż nie ma lepszych tekstów? W imię czego - powtarzam?
Prezentowany tu sposób czytania literatury dramatycznej jest metodą twórczą chyba najbardziej płaską ze wszelkich możliwych. Opiera się albowiem na uświadamianej, bądź nie niechęci i pogardzie wobec przedstawianych postaci, na niezbyt uzasadnionym i mało szlachetnym poczuciu wyższości wobec nich. Taki sposób robienia teatru znajduje, rzecz jasna, spory poklask - bo zły widz uwielbia być mądrzejszy, lepszy, szlachetniejszy, sprytniejszy, piękniejszy od postaci scenicznej (a jeśli jeszcze aktor do tego widza mrugnie, że on też mądrzejszy od odgrywanego mazgaja, to porozumienie gotowe). Tylko że to przecież przeraźliwie tanie! Janusz Nyczak nie potępia swoich bohaterów, choć i nie czuje przed nimi respektu. Nie jest ani ponad, ani poniżej - ustawia się na ich płaszczyźnie. Jako partner. Tak, wydawałoby się to proste...
Michał Kowarski, scenograf "Trzech sióstr", zbudował z jasnego drzewa bardzo solidny salon domu Prozorowów; obszerny wygodny, z podłogą i sufitem wysuwający się przez rampę na widownię. W akcie trzecim przestrzeń się spłyca: oglądamy zagraconą sypialnię w pożarowym rozgardiaszu. W akcie czwartym zaś przestrzeń się otwiera: miast ściany w głębi jest jasny horyzont-ekran, deski parkietu stają się tarasem, żegnający się oficerowie odchodzą w lśniącą pustkę. Finałowe wyjście w otwartą przestrzeń jest równoznaczne z końcem nadziei, z rozpadem fundamentów, na których opierało się dotychczasowe życie. Pozbawieni osłony sprzętów i własnych kątów, na białym tle horyzontu bezbronni i przygaszeni czechowowscy bohaterowie zdają się bezlitośnie obnażeni. Takie rozwiązanie przestrzenne "Trzech sióstr" nie jest niczym specjalnie oryginalnym: jest ono wpisane w didaskalia dramatu. Co ciekawsze jednak, takim właśnie otwarciem teatralnego przestworu kończyły się i inne, najrozmaitsze spektakle Janusza Nyczaka: "Gbury" Goldoniego, "Dom otwarty" Bałuckiego.
Można to być może próbować uzasadnić tak: w materii dramatycznej i w pracy z aktorem Nyczaka interesuje odrzucanie kolejnych pozorów, kolejnych osłon. Reżyser weryfikuje postawy, wartości, czyny, także marzenia, nie pozwalając kryć się bohaterom za konwencjami, konwenansami, pustym wielosłowiem. Redukuje osłony tak, jak redukuje scenerię zostawiając w końcu na pustej scenie grupę ludzi śmiesznych, bezbronnych, samych sobie winnych, atakowanych przez destrukcję świata, w jakim żyli. Reżyser ogląda ich trzeźwo, choć nie bez współczucia, i pozwala się im bronić. Czasem instynktem - tak dzieje się w "Domu otwartym", gdy po huraganowym balu wraca ciepełko domu pp. Żelskich. A czasem dojrzałością - świadomością własnej kondycji. Tak jest w "Trzech siostrach".
"Skoro nie dają herbaty, to może pofilozofujmy" - powiada Wierszynin. W interpretacji Przybylskiego/Hanuszkiewicza byłby to symptom kabotyństwa. U Nyczaka jest to autoironia, smutna auto-mądrość człowieka-więźnia swoich czasów i swojej psychiki. Filozofowanie nie jest zabijaniem nudy ani żadną czynnością zastępczą, jest niepotrzebnym, ale jedynym i niezbędnym zajęciem człowieka z ambicjami intelektualnymi w tak urządzonym świecie. Jest bezkonkurencyjną tu namiastką wartości. A tęsknota do wartości - gdy nie chce się jej zatupywać i ośmieszać - może być przecież dojmująco bliskim uczuciem dla współczesnego widza. Oczywiście dla dobrego widza: takiego, który chce zrozumieć tamtego snującego marzenia w oczekiwaniu na samowar oficera. Nie zaś dla znudzonego zarozumialca kombinującego tylko, w czym jest od tamtego nudziarza lepszy.