Artykuły

Czy piekło nadaje się do eksploatacji?

Stary Teatr im. Modrzejewskiej w Krakowie: "SŁUCHAJ, IZRAELU!" Jerzego S. Sito. Opracowanie tekstu i reżyseria: Jerzy Jarocki, scenografia: Jerzy Juk-Kowarski, muzyka: Stanisław Radwan. Prapremiera 11 VI 1989 r.

Dobre, solidne, interesujące, kontrowersyjne, poprawne, słabe, klęska. Taka mniej więcej jest skala ocen używana dzisiaj przez recenzentów teatralnych. Wspaniałych przedstawień właściwie już nie ma, skandale też się nie zdarzają. Skrajne oceny odrzucamy. Skala jak skala. Mało się różni od innych. Rzecz jednak w tym, że skłonność do oceniania (często zakamuflowana w lepszym lub gorszym opisie przedstawienia) zdecydowanie góruje ponad innymi krytycznymi zamiarami.

Ocenie - z reguły - podlega tylko "to, co teatralne" (jeszcze jedno przekleństwo sfałszowanego dziedzictwa "wielkiej reformy"). Problematyzować przedstawienie, określać jego znaczenie miarą społecznej ważności, wyznaczać mu miejsce w kontekście szerszym niż tylko kulturalnym, kłócić się wreszcie z autorem lub reżyserem o prawdę, ideę, wartości? Tym nie zajmuje się prawie nikt. Krytyk ocenia. Przyznaje punkty. Ustala listę rankingową. Krytyk pracuje jak brakarz, którego nie obchodzi, co gada radio schodzące z fabrycznej taśmy. Jeśli gra czysto i śrubki ma podokręcane, może głupstwa gadać do woli.

To prawda. Jeszcze niedawno, przez dziesięciolecia, otwarte spory o idee i znaczenia bywały ryzykowne. Dla obu stron: teatru i krytyki. Słowa krytyka (wbrew jego woli), precyzyjnie określającego stanowisko partnera dialogu, mogły być wykorzystane przeciwko teatrowi. Dziś to nie grozi. Więc trzeba wrócić do rozmów głębszych i bardziej wszechstronnych, takich, które nie kończą się na wąsko pojmowanych kwestiach estetycznych, nie wyczerpują się w ocenach, nie zamykają w pochwałach albo przyganach tyczących profesjonalnych sprawności. Bez takich rozmów i sporów nie ma prawdziwej krytyki i zmniejsza się w konsekwencji odpowiedzialność teatru za obraz i słowo. Jest tylko jeden warunek takich dialogów istotnych: żeby się kłócić o wizję świata, trzeba samemu mieć pogląd na świat.

Te niegustownie programowe zdania piszę parę miesięcy po premierze "Słuchaj, Izraelu!" Jerzego S. Sito, zdziwiony nikłością rezonansu tego przedstawienia w krytyce teatralnej. Rzecz uznano za niezbyt ważną. Ot, jeszcze jedna porażka znakomitego teatru. Niezbyt udana inscenizacja kiepskiego dramatu na temat modny i eksportowy, ale w teatrze niemożliwy. Można powiedzieć tak i na tym poprzestając zabrać się do pisania o jakiejś świetnie skrojonej i dobrze noszonej sztuce konfekcji teatralnej. Można też jednak inaczej: prapremiera dramatu na temat Holocaustu, wystawiona i grana w Polsce, w czasie, w którym w zawstydzający sposób toczyła się sprawa oświęcimskiego Karmelu, kiedy na murach i w telewizji, w ulotkach i deklaracjach leaderów kółek i partii narodowych straszyły upiory ksenofobii. Utwór Sito ma więcej słabości niż zalet, ale cokolwiek by mówić, jest najważniejszym w polskiej literaturze dramatem na temat żydowskiej zagłady. Więc trudno to przedstawienie mierzyć zwyczajną miarą, skupiając uwagę na tym, kto lepiej udawał Żyda.

"Co dzisiaj nosi się w Warszawie? - Żydów na rękach." Ten stary, antysemicki dowcip uzyskał niedawno sens o tyle nowy, że śmieszył nie tylko antysemitów. Rzeczywiście. Jakieś dziesięć lat temu pojawiła się u nas "moda na Żydów", na którą - oprócz, głębokich zainteresowań kulturą żydowską i polsko-żydowskimi relacjami - składały się także przejawy dość dwuznacznego filosemityzmu, jak również kicz - bezmyślne i niefunkcjonalne powielanie tematów i konwencji. Na jednym biegunie tej mody (używam słowa bez ujemnego podtekstu) znajdują się wydania książek Czerniakowa, Ringelbluma, Kacenelsona, Blady-Szwajgier, prace Zimanda, Całej, Sandauera, Malinowskiego, Brzeziny, proza Krallówny, specjalne numery czasopism, dyskusja zaczęta głosem Błońskiego, popularność Singera, wystawy malarskie Adlera, "Dzieł Artystów Żydowskich", "Żydzi - polscy" Rostworowskiego... Na drugim: łatwy sentymentalizm felietonowych przypomnień, renesans szmoncesu, tandeta podrabianych świeczników chanukowych i klientela ulicznych marszandów, kupująca równie chętnie portrety Żydów, jak i koni.

Moda, zwłaszcza tak długotrwała, zawsze jest rezultatem prawdziwych potrzeb społecznych. To, że w praktyce poszczególne wyrazy tej mody mają charakter bezrefleksyjny, interesowny albo naśladowczy, że - co ważniejsze - została ona także sprowokowana oskarżeniami Polaków o antysemityzm, autentyczności tych potrzeb nie przeczy. Nie rozstrzygnięty problem "pomocników śmierci" - moralnej winy zbiorowej za przyzwolenie na zagładę Żydów, chęć wyjaśnienia przyczyn marca 1968 roku i oczyszczenia sumień ludzi winnych milczenia wobec ówczesnych haniebnych zachowań, konieczność liczenia się ze światową opinią publiczną w obliczu krachu ekonomicznego, ekumeniczne nauki Kościoła, współczesne poszukiwania korzeni, zainteresowanie kulturową egzotyką, wszystko to razem sprawiło, że trwająca do dziś, początkowo administracyjnie tłumiona fascynacja tematyką żydowską przybrała różne formy i dość szerokie zatoczyła kręgi.

Na takim tle można umieścić przedstawienie "Słuchaj, Izraelu!" Jerzego S. Sito, nie doszukując się (wbrew sugestiom zawsze fachowej ale nie zawsze sprawiedliwej Bożeny Winnickiej - "Zdążyć prze Habimą. Życie Literackie" nr 37/1989) w intencjach autora i Starego Teatru śladów koniunkturalizmu. Fakt napisania tego utworu na zamówienie Teatru Habima (wywierający zresztą niekorzystny wpływ na kształt dramatu) nie upoważnia do takich podejrzeń. Dla Starego Teatru ten spektakl, przygotowywany długo i starannie, możliwy do wystawienia tylko na scenie macierzystej, był niezwykle ważnym przedsięwzięciem. Nazwiska Jarockiego, Juka-Kowarskiego, Radwana jako realizatorów i Budzisz-Krzyżanowskiej, Olszewskiej, Radziwiłowicza, Treli, Binczyckiego, Peszka, Globisza w 50-osobowej obsadzie świadczą o tym najlepiej. Niewiele naszych teatrów stać dzisiaj na podobne wsparcie nowej sztuki współczesnego polskiego pisarza. Ten dramat - z wielu powodów - trzeba było sprawdzić na scenie, nawet za cenę honorowej porażki. Dobrze, że stało się to w Starym Teatrze.

"...czy piekło nadaje się do eksploatacji?" Takie pytanie postawił w "Dzienniku" z roku 1956 Witold Gombrowicz zamykając w nim swoją niewiarę w możliwość literackiego spożytkowania ostatniej światowej wojny. Są tragedie niewyrażalne i cierpienia nie mieszczące się w rygorach literatury. "Zdarzają się dawki za silne" - powiada Gombrowicz. "Dlatego, gdybym był towarzyszem - prezesem ich Związku Literatów (...) zaleciłbym wyjątkową ostrożność w traktowaniu tematów demonicznych, nadmiernie olbrzymich - przynajmniej wyjątkową chytrość. Jeśli Proust z hrabiów wydobył więcej, to dlatego, że wśród hrabiów mógł poruszać się i czuć swobodnie, a i ciasteczko go nie przerastało - ale te cztery miliony zamordowanych Żydów to Himalaje! Zakazałbym tej typowej polskiej naiwności, która mniema, że tylko na szczytach jest coś do odkrycia. Na szczytach nie ma nic, śnieg, lód i skała - natomiast wiele jest do zobaczenia we własnym ogródku. Gdy zbliżasz się z piórem w ręku do gór milionowej męki, ogarnia cię lęk, szacunek, zgroza, pióro drży w dłoni, a twoje wargi nie stać na nic oprócz jęku. Ale jękami nie robi się literatury."

Przez następnych trzydzieści parę lat żaden pisarz nie przekreślił do końca racji Gombrowicza. I chyba tylko jeden naprawdę skorzystał z jego rady "chytrości" - pryzmatu "własnego ogródka": Miron Białoszewski napisał "Pamiętnik z powstania warszawskiego" wbrew wszelkim zastanym konwencjom i stworzył dzieło pod względem prawdy i oryginalności nieporównywalne z żadnym utworem literackim o wojnie.

Sito - choć ma świadomość trudności - zdaje się wierzyć w możliwości literatury. Spróbował więc bardziej tradycyjnej drogi. Powodowany szlachetnymi inspiracjami, bazując na solidnej wiedzy czerpanej z książek i dokumentów, chciał stworzyć "artystyczną syntezę gehenny narodu żydowskiego", osnutą na kanwie ostatnich trzech lat życia Adama Czerniakowa - najbardziej eksponowanej postaci warszawskiego getta w czasach poprzedzających "wielką akcję" zagłady. Sito chciał eksploatować centrum wielkiego piekła Historii i wpadł do piekła literatury, brukowanego schematami, zasłanego papierem "zmęczonych" konwencji i wytartych motywów. 1 nie chodzi mi tylko o 1% że autor wykorzystuje stare anegdoty (o sztucznym oku, które jest bardziej ludzkie, o zgwałconej "starej babie" proszącej o adres gwałciciela;, o Żydówce marzącej przed śmiercią o wieprzowym kotlecie), że ilustruje sytuacje znane z fotografii, źródeł i utworów literackich (obcinanie żydowskich bród, kabaret i "kiniarze" w getcie), że Niemcy w jego dramacie są wcieleniami stereotypu (skrupulatni służbiści, fanatycy porządku, boją się wszy, są muzykalni i lubią cudze dzieci, które traktują jak zwierzątka). Nie chodzi także o fakt skonstruowania utworu jako szeregu odrębnych scen dramatycznych - montażu o romantycznym rodowodzie, w którym można dopatrzeć się również analogii z Rzeczą listopadową Ernesta Brylla (dwie prowadzące postaci posiadające inny niż pozostałe status; "obcy" - kantor z Ameryki - który niewiele rozumie z nadwiślańskiej historii). Wiele z tych zabiegów uzasadnionych jest zresztą funkcją celowych odwołań literackich (Dziady), niektóre - w sposób mniej przekonujący - można obronić jako autorską próbę spisania legendy getta, złożonej z faktów znanych i wędrujących motywów. Rzecz jednak w tymi, że Jerzy S. Sito próbuje tworzyć syntezę przez dodawanie. W spracowane ramy konwencji wkłada kolejne sceny z życia getta i Czerniakowa, ufając, że ramy wytrzymają, że zamknie w nich monumentalny obraz ludzkiego losu na tle bezmiaru cierpienia. Ramy nie wytrzymują. Wiele scen jest zbędnych (np. pod ambasadami), niektóre (np. z Auerswaldem) rozrastają się nadmiernie, realizm zaś, a nawet rodzajowość jeszcze innych nie poddaje się metaforyzacji, tłumiąc znaczenie i osłabiając siłę pięknie stylizowanego, moralitetowego planu dramatu. Skomplikowana konstrukcja czasów i przestrzeni, nakładających się na siebie w myśl zasady wieczystej teraźniejszości mitu, też wydaje się nazbyt ozdobna w zestawieniu z surową grozą tematu.

Sito wierzy zresztą nie tylko literaturze. Wierzy także w teatr, jego prawie nieograniczone możliwości tworzenia iluzji rzeczywistości. Zastrzega się wprawdzie, że "nie sugeruje szczegółowych rozwiązań technicznych", ale jednocześnie kreśli przy biurku tak szczegółową wizję inscenizacyjną, jak mało który ze współczesnych dramaturgów: określa ruch sceniczny, sposób wprowadzania postaci, charakter oświetlenia, gospodaruje na podłodze i w scenicznym powietrzu. "Za dużo nut" - chce się powiedzieć czytając didaskalia. Zwłaszcza przy takim temacie. Batalistyka, karuzela, obrotówka, kukły, latawce, teatr w teatrze, sfera dźwięków osaczająca widzów, przezroczyste zasłony, za którymi "sceny z życia oblężonego miasta", stroboskopowe światła... Autor zdaje się nie zważać na to, że chwyt teatralny starzeje się szybciej niż literacki. Teatr, który proponuje, jest, biorąc ogólnie, dosyć natarczywy w swojej widowiskowości, zbyt pewny własnej urody i - w gruncie rzeczy - anachroniczny. Czytając dramat słyszę zgrzytanie "barokowej" maszynerii teatralnej.

Dramat ma zresztą więcej słabości: preteksty - sztuczne "podpórki" dialogowe, ułatwiające przekazanie potrzebnych i niepotrzebnych informacji o losach getta, nieprawdopodobieństwa (żydowski inteligent wykształcony w Dreźnie nie rozumie prostego tekstu w jidisz), nadmiernie i nie zawsze uzasadnione operowanie niemczyzną, bezcelowe odstępstwa od historycznej prawdy (samobójczy strzał zamiast otrucia się Prezesa), niekonsekwencje, będące rezultatem dość niejasnych wyobrażeń autora o historycznej wiedzy adresata sztuki. - Dajmy jednak spokój mnożeniu detali, które z łatwością można naprawić w teatrze.

Prezesowi - głównemu bohaterowi "Słuchaj, Izraelu!" - Jerzy Sito dał imię, lecz nie dał nazwiska. Słusznie. Czerniakow, jego działalność i śmierć, różnie bywały oceniane. Przez współczesnych Żydów, zarówno z kręgu Agudy jak Bundu i Poalej Syjonu, częściej krytycznie ("słaby człowiek", "Żyd skąpej wiary") niż z afirmacją. Sito nie chce przypisywać Czerniakowowi swoich słów i mniemanych motywacji. Nie chce oceniać poszczególnych czynów i decyzji Czerniakowa, nie chce sądzić, czy granica, której nie przekroczył, ustalona była w miejscu właściwym. Tym, którzy nie przeszli piekła, którzy żyli "po stronie nadziei", sądzić o tym trudno. Z tych samych zapewne powodów, mimo że dostrzega dramatyczne podziały w getcie, ludzką hańbę, dobro i zło, nie wdaje się w spory tyczące zachowań ludzi po obu stronach muru. Próbuje przywołać tamten świat i skupia resztę uwagi na uniwersalnym wymiarze tragedii.

Człowiek imieniem Adam przyjął z wyroku Losu niewyobrażalne brzemię odpowiedzialności za naród. Milczące niebo przyzwoliło - historia skazała miliony na zagładę. Człowiek wbrew wyrokowi i leżeniu niósł tę odpowiedzialność aż do granicy, której przekroczyć nie chciał i nie mógł. Mógł nie zgodzić się tylko raz. Mógł ko ocalić godność. Jego śmierć samobójcza była romantycznym akcentem racjonalisty przeciwko wielkiemu milczeniu i treści modlitwy kaddisz. Bo kaddisz, choć odmawiany w żałobie, nie jest modlitwą za zmarłych. Jest aktem podporządkowania się wszelkim wyrokom boskim. Nawet tym, które wydają się niesprawiedliwe. W "Słuchaj, Izraelu!" zbuntowanego człowieka błogosławi jednak anioł Yismaehl. To imię znaczy "Bóg wysłucha". Pisząc o słabościach dramatu Jerzego S. Sito trzeba również zauważyć, że z podobną jak w tym utworze skalą problemów rzadko się spotykamy we współczesnej dramaturgii.

I jeszcze jedno. Przywołania "Dziadów", a także "Wesela", istotny element konstrukcji "Słuchaj, Izraelu!", należy - mimo cienia dwuznaczności (to co "wyższe" nobilituje "niższe") - rozumieć z najlepszą wolą. Oto w najwyższy porządek spraw ludzkich i polskich, wyznaczony odniesieniem do "Biblii", "Talmudu", a także do dwóch narodowych arcydramatów, zostaje wpisany problem zagłady Żydów. "Każdy z nas musi się z nim na swój sposób zmierzyć i przezwyciężyć go w sobie. Ten dialog umarłych z żywymi musi się toczyć...". Tym bardziej że nie jest to - niestety - jedyny punkt widzenia tej sprawy.

"Obłąkany zamysł zagłady całego narodu zatruwa po dziś dzień organizm europejskiej kultury." Pojawił się dramat, próbujący ogarnąć jeden z najbardziej bolesnych problemów historii ludzkości... Skoro tak, to nie bacząc na słabości utworu, rzecz trzeba wystawić koniecznie. Szansa sukcesu artystycznego jest w tym wypadku kwestią drugorzędną. Takie - jeśli wolno domyślać się - były motywy decyzji repertuarowej podjętej w Starym Teatrze.

Słabości dramatu można usunąć. Niektóre. Część z nich ołówkiem. Skreślenia Jerzego Jarockiego nie są wszakże rutynowymi skrótami tego na przykład, co tylko opowiadane albo informacyjne. Zmierzając do stworzenia scenicznego moralitetu o człowieku żyjącym "w obliczu Boga i Historii", Jarocki - zachowawszy motywacje - poją prawie wszystko, co w znikomym stopniu wiąże się z losami głównego bohatera (sceny z września 1939 r., w szpitalu na Lesznie, w teatrze i z niemieckimi filmowcami w getcie). Dążenie do większego niż w dramacie eksponowania moralitetowego planu utworu każe też reżyserowi redukować bogactwo i rozmiary realistycznych obrazów społecznych, jak również - idąc dalej w kierunku wskazanym przez autora - ograniczać ilustracje wewnętrznych podziałów getta i zróżnicowanych zachowań Polaków (skróty w scenach Gancwajcha, skreślenie epizodu z polskimi ulicznikami). Te dwa ostatnie i jakże drażliwe problemy, choć zaznaczone w przedstawieniu, będą więc miały wyraźnie podrzędny charakter.

Jerzy Jarocki, mimo wcześniejszych wspaniałych doświadczeń z realizmem, zdaje się przy tym pamiętać też o tym, że widzom współczesnym, oglądającym zdjęcia i dokumentalne filmy, trudno dziś pokazać na scenie wiarygodne obrazy wojennej nędzy, głodu i żołdackiego okrucieństwa.

Ale to jeszcze nie wszystkie zmiany, dokonane przez reżysera. Równie istotne dotyczą konstrukcji dramatu, uproszczonej przez Jarockiego w sposób brutalnie prosty, jednak z szacunkiem dla ogólnego zamysłu autora i pożytkiem dla czytelności przesłania. Funkcję wielokrotnych i nieco natrętnych w dramacie przywołań dzisiejszej rzeczywistości spełni więc w przedstawieniu scena prologowa, rozgrywająca się (niczym w kaplicy z "Dziadów") w niedawno odrestaurowanej synagodze Nożyków w Warszawie. Stała w niej (i w trakcie przedstawienia) obecność współczesnego kantora podkreśla wyłączną nadrzędność tego właśnie miejsca akcji, pozwalając równocześnie zachować wrażenie synkretyzmu przeszłości i teraźniejszości, na którym tak bardzo zależało autorowi. W rezultacie takiego zabiegu adaptacyjnego reżyser słusznie zrezygnował z pozostałych scen i epizodów współczesnych. Jerzy Jarocki, choć mógł skreślić więcej (np. scenę wdowy Perlemutter, skądinąd dobrze graną przez Ewę Kolasińską), swoim opracowaniem tekstu raz jeszcze udzielił wsparcia dramatowi.

Zaczyna się świetnie. Od tylnych drzwi na widownię, przez całą jej długość, biegnie do sceny podest, ten sam, na którym kiedyś Konrad Swinarski grał "Dziady". Scenę od proscenium oddziela czarna, olbrzymia zasłona, gęsto zapisana białym pismem w języku hebrajskim, którego zapewne nikt na widowni odczytać dziś nie potrafi. Nie ma "minjan" - dziesięciu dorosłych Żydów potrzebnych do odmówienia żałobnej modlitwy kaddisz. Przyjezdny słynny kantor też nie ma publiczności. Synagogę, w której zaledwie dziewięciu jest Żydów, zwiedza niemiecka delegacja. Zaczynają się "Dziady". Pojawiają się duchy - "postacie dramatu". "Upomina się o swoje umarła." Rozwiera się zasłona: sceniczny otwór ma kształt macewy - żydowskiej tablicy nagrobnej. To dobra scena i obiecująca (ładny epizod Juliusza Grabowskiego).

Potem jest gorzej. To dziwne, tym bardziej że wszystko właściwie jest w dobrym guście. Jerzy Jarocki rzadko korzysta z inscenizacyjnych sugestii, autora i tworzy przedstawienie precyzyjnie zmontowane, szlachetne w swojej prostocie i elegijnym rytmie. Aktorzy grają dobrze albo przynajmniej poprawnie. Teresa Budzisz-Krzyżanowska pięknie mówi partię Yismaehla, Jerzy Trela i Krzysztof Globisz z powodzeniem omijają niebezpieczeństwa stereotypu związane z niemieckim mundurem. Jerzy Radziwiłowicz, choć widać, że niemal wszystko wie o Czerniakowie, nie próbuje grać postaci historycznej. W roli Prezesa bliski jest bohaterom Kafki. Jest - w zgodzie z moralitetową konwencją przedstawienia - Józefem K. wtrąconym do piekła absurdalnej i zbrodniczej Historii. Szary, cichy, powolny, beznadziejnie zdeterminowany przez Los, ze spokojnym uporem broni godności i zasad własnego kodeksu moralnego. Heroiczny Każdy.

Niby jest dobrze, lecz przedstawienie zachowuje wszystkie właściwie (z wyjątkiem pretensjonalnej teatralności i przeornamentowanej konstrukcji) niedostatki dramatu Jerzego S. Sito. To prawda, że dzięki Jarockiemu objawiają się one w mocno złagodzonej formie. A jednak sceny z getta źle mieszczą się w ramach nadrzędnej, poetyckiej konwencji, schematy pozostają schematami, najlepiej - jeśli brać pod uwagę kryteria realizmu - postawione role rażą obcością stylu (Gitla - Izabeli Olszewskiej) albo nadmierną w zestawieniu z grozą scenicznej sytuacji - techniczną wirtuozerią (Frankenstein - Jana Peszka). Pozostaje wrażenie dotkliwej dysproporcji pomiędzy wielkością tematu i ograniczonymi możliwościami teatru i literatury.

Nie ma co ukrywać. Nie udała się próba "syntezy gehenny narodu żydowskiego" i udać się chyba nie mogła. Z pewnością nie można stworzyć syntezy przez dodawanie kolejnych obrazów i znaczeń. Podejrzewam, że nie da się też jej dokonać z pomocą znanych i sprawdzonych konwencji. Więc trzeba tworzyć nowe. Mniej sztuczne i bardziej pojemne. Takie, w których będzie miejsce również dla mniej klarownych barw tamtego nieludzkiego świata. Nie tylko dla zbrodniarzy i aniołów, ale również dla wielojęzycznych "pomocników śmierci". Moralitet tego wszystkiego nie pomieści...

No tak, ale myślę w ten sposób dopiero po krakowskim spektaklu "Słuchaj, Izraelu!". Co z tego, że jest to przedstawienie dalekie od doskonałości, skoro jest ważne.

"...Czy piekło nadaje się do eksploatacji?" Szukam w pamięci tytułów wielkich dzieł sztuki na temat Holocaustu. Niewiele, bardzo niewiele, jeśli brać pod uwagę częstotliwość podejmowania tematu. W muzyce - "Ocalały z Warszawy Schönberga. W poezji - wiersze, Miłosza: "Campo di Fiori" i "Biedny chrześcijanin patrzy na getto", Szymborskiej "Jeszcze", "List do Marc Chagalla" Ficowskiego, "Kadysz" Galicza i - nade wszystko - "Pieśń o zamordowanym żydowskim narodzie" Icchaka Kacenelsona - niezwykły dokument poetycki. W prozie: Buczkowski, Wojdowski, Rudnicki, Iwaszkiewicz, Andrzejewski, "Przy torze kolejowym" Nałkowskiej (utwór, wedle którego Brzozowski nakręcił niesłusznie zapomniany film z Mikołajską), "Kość krzewu gorejącego" Czachorowskiego... Niby wiele, ale każdy z tych świetnych autorów przegrywa z siłą wymowy i lapidarnością dzienników, relacji, pamiętników...

Oglądam dział "Endlösung" wystawy "Żydzi - polscy" i myślę o tym, jak mało powiedziano w plastyce o zagładzie narodu. Pamiętam asamblaże Sterna, "Napiętnowanych" Oberländera, "Przesyłkę bez wartości" Krawczyka... Dobre obrazy, ale przecież większe wrażenie robi dokumentarna i półamatorska kronika Charytona z wydarzeń w Wysokiem Litewskim (jakże podobna zresztą do "Żywota Jefrosinii Kiersnowskiej" - rysunków z sowieckiego łagru).

Więc jak to jest ze sztuką, skoro głośniej krzyczą i głębszą mówią prawdę kamienie, zdjęcia, dokumenty?

W dramacie jest chyba najubożej: "Smocza 13" Zahorskiej, "Wielkanoc" Otwinowskiego, "Upadek kamiennego domu" Brandstaettera. "Planeta Ro" Grońskiego... Żaden z tych utworów nie może pretendować nawet do poprawności. W teatrze twórczość Szajny i "Akropolis" Grotowskiego - poświęcone jednak nie tyle żydowskiej, ile ogólnoludzkiej tragedii.

Więc może trudno mieć pretensje do Jerzego S. Sito? Może nie wolno ostatniej pracy Jerzego Jarockiego oceniać jako jego "klęski"? Może teatr i dramat nie są po prostu w stanie sprostać wielkości i grozie tematu? Jeśli tak jest istotnie i rację ma Gombrowicz, tym gorzej dla teatru.

Przyboś kiedyś napisał: "Dopóki nie udźwignę choć jednym słowem w poezji - ciężaru tej najstraszniejszej sprawy - nie będę się czuł poetą zupełnie wolnym..."

W krakowskim przedstawieniu "Słuchaj, Izraelu!" jest tylko jedna wielka scena. Podestem, przez całą widownię, idą trójkami Żydzi zmierzając w otchłań ciemności. Z zasłoniętymi twarzami, w tałesach i białych szatach. Idą równo, w tym samym tempie. Ten pochód trwa, wydaje się nie kończyć... Scena bez tekstu. Wstrząsająca. Więc trzeba nadal próbować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji