Szepty i łzy na finał
Tak jak istnieje stereotyp Rosji w oczach Zachodu, tak istnieje stereotyp rosyjskiej dramaturgii. Gorki, Czechow czy Ostrowski - wszystko jedno: na scenie nastrój schyłkowy, dużo wódki, obowiązkowo samowar i cerkiewne śpiewy. Spektakl Barbary Sass wg sztuki Maksyma Gorkiego powielał ten schemat. Przez prawie połowę przedstawienia bohaterom towarzyszył chór, a nastrój wywoływano regulacją głośności - ciszej przy smutnych wyznaniach, głośniej przy dramatycznych zwrotach akcji. Kamera dość często pokazywała przypominający cerkiew budynek za oknem, skąd mogły dochodzić te, cudowne skądinąd, pienia. Musiała być to chyba Wielkanoc, chór bowiem śpiewał niezmordowanie od rana do wieczora i po nocy. To, co mówili, a raczej szeptali do siebie aktorzy, było zupełnie nieistotnym dodatkiem, zwłaszcza że przy bogactwie muzyki prezentowali ton smętny i jednostajny. Na jednej strunie zagrała tytułową postać Wassy Anna Dymna, pokazując, że znaczące nazwisko bohaterki "Żeleznowa" to jakaś pomyłka. Twarda walka o utrzymanie podupadłej rodziny i majątku ustąpiła powłóczystym spojrzeniom, tragicznym szeptom i łzom na finał. Łzom i śpiewom nie dały się zagłuszyć tylko Edyta Jungowska (Natalia) i Magdalena Cielecka (Ludmiła), które wniosły w tę szeptaną tragedię nieco życia. Pochwaliłbym też chór, ale jego nazwy zabrakło w końcowych napisach.