Polski dworek pełen duchów
"DWÓR NAD NARWIĄ" Jarosław Marek Rymkiewicz napisał rok temu. Sztukę opatrzył podtytułem "komedia serio w trzech aktach". Podobnie jak w wielu polskich filmach kręconych ostatnio akcja rozgrywa się tu w "salonie w małym dworku". Dramat zaczyna się w momencie, kiedy okupowany przez duchy dworek zostaje wykupiony przez Tadzia i Basię. Dochodzi do interweniowania martwych w egzystencję żywych, i odwrotnie. Inaczej - duchy przeszłości roszczą sobie prawa do zasług do wdzięczności przedstawicieli pokolenia żywych. Żywi natomiast zajmują wobec przeszłości różne stanowiska. Profesor i Pani Docent - badawcze, Basia - poddaje się krzyżówce z upiorami, by w przyszłości rodzić potwory, Tadzio pragnie zerwać te koszmarne związki, chce tworzyć życie nowe.
Dramat Rymkiewicza, czołowego polskiego poety klasycyzującego, tłumacza, dramaturga, historyka literatury, adresowany jest do tych, którzy w sztuce szukają potwierdzenia dla ciągłości pewnych idei, powtarzania się motywów, symboli. "Dwór" dostarcza nawet osobie powierzchownie znającej literaturę romantyczną, pozytywistyczną i współczesną ciągłych skojarzeń literackich, haseł odwoławczych do rzeczy już nieobcych, znanych symboli i alegorii. Któż w takich kwestiach jak: "Chodź... chodź do mnie, Jasieńku... To ja, twoja Marylka...". "Widzisz świat w proszku... Chodź... bo są prawdy żywe" - nie znajdzie skojarzeń z odpowiednią lekturą. Aluzje te na ogół są wyraźne, czytelne i każdy widz przedstawienia może po nich piąć się do idei utworu.
"Dwór nad Narwią" to ważny głos w dyskusji trwającej od stuleci na temat postaw romantycznych i pozytywistycznych, na temat stosunku naszego narodu do tradycji, przeszłości. A jednak, mimo tego przekonania, kontakt z nim poprzez realizację sceniczną jest mniej zadowalający niż można by oczekiwać. W zasadzie reakcję widowni zdołały wywołać je dynie skojarzenia literackie, aluzje do dzieł Mickiewicza, Asnyka, Broniewskiego... Niemalże każdej kwestii nasuwającej na myśl znane utwory towarzyszył chichot, śmiech osób odgadujących, skąd ów fragment pochodzi. Na początku bawiły jeszcze duchy, które mówiły o swym życiu. Później i one przestały. Mało było tej zabawy jak na komedię, nawet "komedię serio". Z duchów losem swoim zdołał jedynie poruszyć widownię Walek. Postać ta bardziej jednak ożyła dzięki Zbigniewowi Samogranickiemu niż autorskiemu tekstowi. Perypetie pozostałych duchów przyjmowano dość chłodno i obojętnie. Dialogi toczyły się dość leniwie, wiele w nich było powtórzeń, najczęściej zawierały informacje mało znaczące dla rozwoju wydarzeń, nie trzymały widza w napięciu. Były przegadane, bez polotu i dowcipu.
Reżyser Janusz Bukowski skrócił nieco tekst. Na pewno zabieg ten przydał się, ale nawet najdalej idące interwencje reżysera w tekst, nie zmienią go tak, by stał się on doskonalszy. Natomiast do reżysera można mieć pretensje o kształt tego widowiska. Motywy cmentarne narzucały przedstawieniu estetykę brzydoty. "Scenografia - czytamy w didaskaliach - w tonacji szaro-białej. Wszystko - meble, ubrania, twarze - jest szaro-białe, przysypane kurzem, i pyłem, i dopiero w trzecim akcie inną, jaskrawszą może przybrać barwę (...)".
Scenograf Małgorzata Treutler w odczytaniu sugestii pisarza poszła dalej. Co miało być plamą po zdjętych obrazach w salonie dworku - zamieniała w historyczne portrety, co miało stanowić naturalny architektoniczny przedział między dworkiem a cmentarzem - zmieniła w ledwo widoczne przepierzenie. Ponadto porozwieszała herby, sztandary, poustawiała orły, cmentarne pomniki nad stopniami schodów. Zagęściła scenę do granic wytrzymałości materialnej. Tę obfitość - tak chyba typową dla M. Treutler - trudno akceptować. Scena stała się magazynem, w którego inwentarzu chyba tylko scenografka i reżyser się orientowali. Zapewne każda z rzeczy na scenie miała spełniać ideową funkcję. I mogłaby, gdyby uwaga widza koncentrowała się tylko na przedmiotach. Nadmierna pomysłowość scenografki, jej rozrzutność, odebrała ochotę na wczytywanie się w sceniczne znaki. Aktorzy zagubili się wśród rzeczy, zostali przez nie stłumieni, związek między nimi a rzeczami był luźny.
SPEKTAKL szczeciński jest adekwatny do tekstu i ma te grzechy, jakie są w tekście. Nie porywa żarliwością polemiczną, nie skłania do refleksji, przyjmuje się go biernie. Nie pociąga też wysokim, lotem gry aktorskiej. W przedstawieniu tym aktorstwo jest mało zindywidualizowane, z pewnego oddalenia od sceny bardziej wyróżnia się kostium niż osobowość. Nie mniej przecież należy się reżyserowi uznanie za przygotowanie spektaklu z materiału literackiego jeszcze nie sprawdzonego, za przygotowanie przedstawienia prapremierowego.