Artykuły

Nie mógłbym już zrobić "Hamleta"

- Z jednej strony musiałem oddać temu miejscu bardzo dużo energii, ale z drugiej miałem solidną bazę, która dodaje reżyserowi pewności, stanowi fundament, na którym można budować - mówi GRZEGORZ JARZYNA, dyrektor naczelny i artystyczny TR Warszawa.

Na okładce albumu ze zdjęciami z twoich spektakli "Jarzyna: Teatr" siedzisz półnagi w pieleszach. Kiedy się patrzy na to zdjęcie, nie bardzo wiadomo, czy widzimy chłopca, czy już mężczyznę. Czy ty wiesz, kim jesteś? - Zdjęcie zostało zrobione w ubiegłym roku. Właśnie się budzę i jestem nieprzytomny, jak zwykle rano. O tej porze nigdy nie wiem, kim jestem. - A kiedy zaczynasz wiedzieć? - Mniej więcej około południa. A tak serio, to pytanie pojawia się, kiedy zaczynam pracować, gdy zbliżam się do teatru. Kiedy muszę wejść w rolę reżysera, dyrektora - sporo jest tych ról do odegrania. - W albumie umieściłeś zdjęcia ze wszystkich swoich przedstawień: od debiutanckiej "Iwony, księżniczki Burgunda" Gombrowicza po "Między nami dobrze jest" według Doroty Masłowskiej. Fotografie z jednej strony łapią chwile, z drugiej są zapisem umierania nie tylko spektakli, ale i emocji, więzi, uczuć. Zamknąłeś w tych zdjęciach swoją młodość i młodość pokolenia, które dojrzewało z TR. Nie za wcześnie na podsumowanie? - Bałem się trochę publikacji tego albumu. Kiedy zobaczyłem zdjęcia zebrane razem, poczułem nostalgię. Nagle przemijanie jest na wyciągnięcie ręki. Nie przypuszczałem, że tak mocno to przeżyję. Ale cieszę się, że mam co podsumowywać. Zebrałem fotografie ze wszystkich spektakli bez wyjątku, z tych, które lubię, które były sukcesem, ale i zdjęcia pokazujące gorsze momenty.

Jako młody reżyser zrobiłeś sławny spektakl "Bzik tropikalny" (1997) według Witkacego rozbudowany o elementy z "Nowego wyzwolenia". To był przełom estetyczny. Spektakl namalowany światłem, pulsujący obrazami, muzyką; w wersji telewizyjnej zmontowany niczym film był opowieścią o nienasyceniu. Był manifestem pokolenia, które wyruszyło na poszukiwanie siebie w świecie. Potrafiłbyś sobie wyobrazić, kim by byli dzisiaj?

- Brzechajłowie, polska rodzina - nawet nie konserwatywna, tylko tradycyjna z ograniczonymi horyzontami - dziś pewnie prowadziłaby jakiś mały interes. Podróżowaliby po świecie, staliby się dobrze osadzoną klasą średnią. Nie sądzę, żeby Jack, ich syn, który jako nastolatek szukał tajemnicy, przeżyć wyższej rangi, pozostał idealistą. Myślę, że dziś mógłby być profesjonalistą z dobrą pracą i lekkimi odlotami w weekend. Wszystko pod kontrolą. Przykład młodego Polaka, który umie się znaleźć na salonach, dobrze się czuje za granicą. Wreszcie wyrachowana Ellinor manipulująca mężem i kochankami. Chyba dalej gra w te swoje gierki, choć nie mają one już tej temperatury co dawniej, bo aby wybrzmiały, potrzebny jest jej partner, który się nimi naprawdę przejmie, ideowiec.

Czyli Sydney Price? Co by się z nim działo, gdyby nie popełnił samobójstwa z miłości?

- Sydney Price odszedł. Chciałbym go wskrzesić, ale dziś, z perspektywy mojego wieku i doświadczeń wiem, że jego powrót jest niemożliwy. Tak czysty, otwarty, nie podejrzliwy człowiek nie przetrwałby w świecie.

Więc koniec złudzeń. Idealiści nie mają szans. W jakimś wywiadzie mówiłeś, że kiedy 13 lat temu przyjechałeś do Warszawy, byłeś naiwnym chłopcem, marzycielem. Tego chłopca już nie ma? Nie przetrwał?

- Nie przypuszczałem, że tak trudno będzie przełożyć marzenia na konkret.

Album, w którym zebrałeś swoje spektakle, pokazuje, że jednak się udało. Cena była wyższa, niż myślałeś?

- To jest chyba normalne, że człowiek przed trzydziestką wyobraża sobie, że będzie wiódł takie życie jak wcześniej, to znaczy kręcące się wokół marzeń. Na dodatek w tym okresie dużo się dostaje od innych ludzi, można z nich czerpać, uczyć się od nich, zachwycać się nimi. Po trzydziestce trzeba zacząć spłacać rachunki. Nauczyć się, że aby coś dostać, trzeba najpierw dać. Nagle okazuje się, że nie tylko ja mam marzenia, że inni też je mają i chcą się na nie otworzyć, bo to jest czas, kiedy albo się coś uda zrobić, albo nie. I w przestrzeni robi się ciasno od ludzi i ich pragnień. Na to wszystko nałożyła się dodatkowa trudność: sytuacja społeczno-ekonomiczna w Polsce, która nie sprzyja realizacji artystycznych wizji.

Miałeś szczęście do ludzi?

- O tak. Jako chłopiec byłem introwertyczny, ale zawsze znalazł się ktoś, komu udało się do mnie dotrzeć. W liceum miałem świetną polonistkę, która stawiała mi dwóje, bo notorycznie zawalałem bieżące rzeczy, ale jednocześnie chwaliła moje lektury, mobilizowała do aktywności. Na studiach zajęcia z estetyki miałem ze świetnym Piotrem Mrozem, z którym wspólnie wyruszyliśmy na wyprawę śladami Malinowskiego i Witkacego do Azji i Papui-Nowej Gwinei. Z wykładowcy przemienił się w kompana podróży, co też było bardzo ciekawe. Później pojawił się Krystian Lupa. Zawsze miałem kogoś, kogo podziwiałem, stawiałem na piedestale. Zastanawiam się, skąd miałeś tyle odwagi, żeby w wieku dwudziestu paru lat przyjąć propozycję zostania dyrektorem Teatru Rozmaitości?

- Myślę, że nie odważyłbym się na to, gdybym był jedynakiem. Miałem bardzo silne oparcie w domu, poczucie więzi z bliskimi, a szczególnie z bratem. Cokolwiek się działo, wiedziałem, że brat będzie po mojej stronie, w momentach kryzysowych zawsze mogłem na niego liczyć. Co nie znaczy, że jest wobec mnie bezkrytyczny.

Poza tym dzięki niemu zyskałem przekonanie, że nie ma rzeczy niemożliwych. Starszy brat torował drogę. Wyznawał zasadę, że jak się czegoś naprawdę chce, to można to osiągnąć. Pierwsze wyprawy do Azji organizowaliśmy wspólnie. Chcieliśmy jechać na Islandię, to jechaliśmy. Chcieliśmy samochodem terenowym zwiedzić Skandynawię, to zwiedzaliśmy. Okupione to było różnymi wyrzeczeniami, ale udawało się. Z tamtego czasu wyniosłem przekonanie, że wiele rzeczy udaje się zrobić, jeśli ma się koło siebie drugiego człowieka. Za szaleństwa młodości często płaci się wysoką cenę, a tymczasem mnie udało się przejść przez ten czas stosunkowo łagodnie dlatego właśnie, że w wielu trudnych sytuacjach byliśmy we dwóch.

Mógłbyś dziś zrobić taki spektakl jak "Magnetyzm serca" według "Ślubów panieńskich" Fredry, opowieść o pierwszej, dziewiczej miłości?

- Pewnie już nie. Tak jak nie mógłbym dziś zrobić "Hamleta". Nie czułbym rozedrgania, napięcia, które jest w tej sztuce.

Przynależy do młodości, ale potem też gdzieś w nas tkwi, tylko jest bardziej ukryte.

- Trzeba dużego rozwibrowania, żeby takie emocje z siebie wydobyć. Wracając do pytania o to, dlaczego zdecydowałem się kierować Rozmaitościami: propozycja wyszła od zespołu, z którym zrobiłem dwa spektakle. Uznałem, że jest okazja, żeby zrealizować swoje idealistyczno-utopijne marzenia. Dzięki temu nie musiałem czekać, aż dyrektor jakiegoś teatru zaprosi mnie do zrobienia spektaklu, mogłem działać. Miałem scenę, aktorów, którzy mi ufali. Ale szczerze mówiąc, myślałem, że inaczej to będzie wyglądało. Tymczasem nie mając żadnych narzędzi, zderzyłem się ze wszystkim, co wiąże się z prowadzeniem instytucji. Nie wyobrażałem sobie, że aż tyle energii będę musiał oddać temu przedsięwzięciu.

Kiedy przegląda się album, widać wyraźnie słabsze artystycznie lata, w których bardziej niż w sztukę byłeś zaangażowany w instytucję. Warto było?

- Z jednej strony musiałem oddać temu miejscu bardzo dużo energii, ale z drugiej miałem solidną bazę, która dodaje reżyserowi pewności, stanowi fundament, na którym można budować. Jak pewnie każdy artysta zawsze się bałem, że po latach twórczych przyjdą okresy posuchy, kiedy nie bardzo wiadomo, co ze sobą zrobić. A widzę po swoich kolegach, jak trudno im po czasie niemocy wrócić do pracy. Myślę, że gdyby nie stały zespół i to miejsce, zdecydowanie mniej udałoby mi się osiągnąć. Ludzie mnie inspirują, przypominają o sobie i pewnie także dlatego mam ciągłe poczucie rozwoju, świat mi się coraz bardziej rozszerza. Widzę rzeczy, których wcześniej nie dostrzegałem, dotykam spraw, które jeszcze niedawno były dla mnie niedostępne.

Czego wcześniej nie widziałeś?

- Teraz, po czterdziestce, mam poczucie, że sztuka robi się coraz bardziej totalna, że poszerza się spektrum tematów, które mogę poruszyć. Wcześniej uważałem, że jestem ograniczony miejscem i przestrzenią, którą widzę i w której żyję. Teraz wierzę Witkacemu, który mówił, że jesteśmy częścią wielości i że dzięki temu otwiera się przed nami nieograniczony ocean myśli. Za granicą ciekawią mnie rozmowy z ludźmi, którzy opowiadają o swoich korzeniach, o tym, jak widzą jakieś zjawiska. Kiedy jako bardzo młody człowiek podróżowałem po Azji, kochałem inność, ale to była dla mnie wówczas inność metafizyczna. Wszystko, co tam widziałem, było tak odległe, że jawiło mi się jako dowody na istnienie absolutu. To uczucie z czasem zniknęło. Tańce obrzędowe, którymi przed laty zachwyciłem się na Bali i które tak bardzo mnie inspirowały, przestały na mnie działać. Uznałem, że może z czasem stałem się mniej podatny na tego rodzaju trans. Ale obejrzałem stare kasety VHS i okazało się, że kiedyś te tańce były lepsze technicznie. Tancerze z wielką precyzją wykonywali swoje ruchy. Chodziło im o coś więcej niż tylko taniec. Mam wrażenie, że dziś się to skomercjalizowało, zeświecczyło, a co za tym idzie - tajemnica wyparowała. Dlatego nie wystarcza mi już poszukiwanie inności, teraz chciałbym ją poznawać. Interesuje mnie człowiek i jego bardzo różne sposoby odnajdywania się w świecie. Przez długi czas wydawało mi się, że jesteśmy zaprogramowani przez tradycję, kulturę, która nas ukształtowała. Teraz wiem już, że człowiek jest o wiele bardziej nieprzewidywalny.

Zrobiłeś w ubiegłym sezonie "T.E.O.R.E.M.A.T." - spektakl według scenariusza Pasoliniego, bezkompromisowego artysty, który życiem potwierdzał swoje artystyczne gesty. Chciałbyś iść w jego ślady? Czy dziś taka postawa jeszcze ma sens?

- Przez rok wchodziłem w świat Pasoliniego. Czytałem wszystko, co napisał, oglądałem jego filmy. To, co było niezwykłe u niego, Witkacego czy u greckich filozofów, to fakt, że tworzyli pewien system. Była w tym ciągłość myślenia.

W tym, co robili Pasolini czy Witkacy, nie ma ściemniania, nie ma kół ratunkowych. Mówiłem ci, że prowadzenie teatru jest dla mnie pewnego rodzaju polisą ubezpieczeniową na gorsze czasy. Pasolini takich zabezpieczeń nie miał. Powtórzenie jego drogi dziś pewnie byłoby trudne. On i artyści jego pokolenia odreagowywali w sztuce czasy wojny, faszyzmu. Być może stamtąd brał się ich radykalizm.

Urodziłem się w 1968 roku. Wtedy też powstał film Pasoliniego "Teoremat", w którym odbija się czas rewolucji końca lat 60. Od dziecka mam poczucie rozszerzania się granic wolności w świecie, w którym przyszło mi żyć. Cieszę się, że nie urodziłem się na Zachodzie, o czym wszyscy - jak wiemy ze sztuki Doroty Masłowskiej - w pewnym momencie marzyliśmy. Tam wszystko od lat jest dane, a co za tym idzie - panuje rodzaj bezpiecznej stagnacji. U nas przeciwnie.

Rzeczywistość to nieustanne work inprogress. Czujesz się artystą zaangażowanym? Wychodziłeś z TR w miasto, w twoim teatrze odbywały się dyskusje prowadzone przez szefa "Krytyki Politycznej" Sławomira Sierakowskiego. Jan Klata pokazał u ciebie "Szewców" Witkacego, przedstawienie z bardzo wyraźnymi akcentami politycznymi.

- Moje sztuki rodziły się z poczucia niewygody, z chęci opisania jakiegoś zjawiska. Tak było z "Niezidentyfikowanymi szczątkami ludzkimi" Frasera, nie najlepszym tekstem, którego nie lubiłem, bo był odległy od tego, co myślałem, ale jednocześnie zmuszał do refleksji, do zauważenia problemu, który był nienazwany.

Co prawda film Pasoliniego powstał w 1968 roku, ale moim zdaniem dziś dobrze przylega do polskiej rzeczywistości. Mówi o tym, że wszyscy tkwimy po uszy w konsumpcji, we wszechwładnym systemie, od którego jesteśmy uzależnieni. Jedyna według Pasoliniego droga ucieczki to powrót do myślenia sakralnego, do czasów, kiedy jeszcze bogów nie wygnaliśmy z naszego życia i świata. To nie jest odkrywcza myśl, ale warto się z nią zmierzyć. Sam mam poczucie, że doszedłem w swoim życiu do granicznego momentu. Teraz już wiem, w którą stronę patrzeć, z kim rozmawiać, co przeczytać, jakie ruchy wykonać, żeby osiągnąć cel. Wcześniej to wszystko było, ale niepoukładane, chaotyczne.

To się nazywa dojrzałość. Śmiejesz się, ale jak to inaczej określić? Album nosi tytuł "Jarzyna: Teatr". Twoje życie to tylko teatr?

- Nie chciałbym, żeby tak było, ale ostatnich kilkanaście lat po brzegi wypełnił mi teatr. Każda osoba, która miała ze mną coś wspólnego prywatnie, musiała być jakoś z teatrem związana. Mam klapki na oczach, widzę tylko teatr, nawet jak chcę zobaczyć coś innego, to teatr gdzieś i tak się pojawia.

Mężczyzna po czterdziestce mógłby już być ojcem. Nie brakuje ci tego?

- Chyba do tej pory nie byłem na tyle dojrzały, by podejmować tak poważne decyzje życiowe. Teraz zaczynam na to patrzeć inaczej. Czterdziestka była w moim życiu ważnym progiem. Mówi się, że 33 lata to wiek, który mężczyzna jakoś szczególnie przeżywa - chrystusowe lata. Dla mnie ten moment był znaczący, ale z innego powodu. Wtedy, w dniu moich urodzin, zmarł mój ojciec. To mnie całkowicie wybiło z wcześniejszego rytmu. Ojciec był osobą, do której zawsze mogłem się odwołać, by usprawiedliwić swoje błędy, znaleźć wymówkę dla niepowodzeń. Wystarczyło powiedzieć: "Ojciec tak chciał. To jego wina".

Z czasem uświadomiłem sobie nie tylko to, jak wiele mam z ojca, ale też, że nie ma wyraźnego podziału na mnie i na niego. Jest jakaś ciągłość, smuga, która trwa dalej.

Przygotowujesz dla teatru w Essen opowieść o Odyseuszu. Twój spektakl otworzy duży teatralny projekt. Kim będzie twój Odys?

- Na pewno nie będzie bohaterem powracającym z wojny w glorii i chwale. Jest przegranym człowiekiem, który po latach tułaczki wraca do domu z utopijnymi wyobrażeniami bogów i świata, którego już nie ma. W swoim przedstawieniu nawiązuję do sztuki Wyspiańskiego "Powrót Odysa", która wydaje mi się aktualna. W rodzinne strony powraca człowiek obciążony winą, a wina ta ma swoje korzenie w jego nierozliczonych relacjach z ojcem. Wyspiański nazywa to klątwą, w mitologii greckiej mówimy o fatum, które ciąży i z którym bohater nie ma siły się skonfrontować. Ucieczka od fatum pociąga za sobą tragiczne konsekwencje, bo przechodzi ono z ojca na syna. Odys jest jednocześnie synem Laertesa i ojcem Telemacha, którego nie widział 20 lat. Musi poznać swojego syna w ciągu kilku dni. Te spotkania są dla mnie nie do wyobrażenia.

A ty czujesz się wolny? Czy może masz poczucie, że jakaś siła kieruje twoim życiem?

- Mam przekonanie, że fatum wisi nad życiem każdego człowieka, ale jednocześnie towarzyszy mi chrześcijańskie przekonanie, że możemy zmieniać nasze przeznaczenie, że powinniśmy rozmawiać z losem. Przemawia do mnie biblijna przypowieść o talentach. Każdy z nas został w nie wyposażony. Pytanie, co z nimi zrobimy?

Grzegorz Jarzyna, 42 lata, reżyser, dyrektor naczelny i artystyczny TR Warszawa. Rozgłos i miano rewolucjonisty radykalnie odnawiającego polski teatr przyniosły Jarzynie już pierwsze spektakle: "Bzik tropikalny" według Witkacego (1997), "Iwona" Gombrowicza (1997), "Niezidentyfikowane szczątki ludzkie" Frasera (1998) i "Magnetyzm serca" według Fredry (1999). Ostatnio zrealizował "T.E.O.R.E.M AT." na podstawie Pasoliniego (2009) i "Między nami dobrze jest" Masłowskiej. Jego przedstawienia gościły na wielu scenach zagranicznych. W roku 1999 i 2009 otrzymał Nagrodę imienia Konrada Swinarskiego dla najlepszego polskiego reżysera. Nakładem Agory i TR Warszawa ukazał się właśnie album "Jarzyna: Teatr/Theatre" dokumentujący wszystkie spektakle artysty.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji