Artykuły

Każdy z nas ma coś do wymazania

"Wymazywanie" w reż. Krystiana Lupy z Teatru Dramatycznego w Warszawie na XVI Międzynarodowym Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych w Łodzi. Pisze Katarzyna Badowska w Gazecie Wyborczej - Łódź.

Krystian Lupa zrobił wszystko, by łódzcy widzowie "Wymazywania" nie czuli się komfortowo, zagłębieni w przypisanych im na ten jeden spektakl teatralnych fotelach. Publiczność usadził w Teatrze Wielkim na nienumerowanych krzesłach ustawionych na podeście po drugiej stronie sceny, w miejscu zakulisowym, ukrytym na co dzień za drzwiami z tabliczką "wstęp wyłącznie dla osób upoważnionych". Przechodzenie obok teatralnej machinerii z niezliczoną ilością reflektorów czyni z widza element przedstawienia, zanim jeszcze naprawdę się ono zacznie. Ten zabieg niweluje bezpieczny dystans między odbiorcą a wydarzeniami na scenie i aktorami, jaki zapewnia tradycyjna scena pudełkowa. I nadaje dodatkowe sensy w kontekście padających w spektaklu oskarżeń o teatralizowanie życia - sprowadzanie go do póz i zafałszowywania.

Przez blisko pięć godzin - rozłożonych na dwa wieczory - Lupa męczy widza: zmusza do nieustannej uwagi i intelektualnego napięcia, co jakiś czas wstrząsając nim głośnymi, niespodziewanymi wybuchami muzyki. Wystawia jego cierpliwość na próbę, nie bojąc się przeciągających się momentów ciszy i długich monologów (w powieści Thomasa Bernharda, na podstawie której powstał spektakl, mamy do czynienia wyłącznie z monologiem ujętym w zaledwie dwa akapity). Na scenie - zwłaszcza w pierwszej części - niewiele się dzieje. Rzadko następuje drobna zmiana scenografii, ruch sceniczny jest monotonny. To, co najistotniejsze, rozgrywa się w umyśle głównego bohatera - Franza Josefa Muraua (gra go Piotr Skiba), 48-letniego kawalera, filozofa i intelektualisty o ambicjach literackich, który z rodzinnego Wolfsegg w Austrii wyjechał do Rzymu. Tam oddaje się lekturom i daje lekcje synowi zamożnych włoskich mieszczan. Tym najistotniejszym jest "wymazywanie" - rozliczenie z przeszłością i odrzucenie jej, tak w wymiarze rodzinnym, jak politycznym, historycznym i kulturowym.

Zarówno książka Bernharda, jak i przedstawienie Lupy, są ubogie w wydarzenia. Akcja zawiera się między otrzymaniem przez Franza telegramu z informacją o tragicznej śmierci rodziców i brata a pogrzebem. Pierwszy wieczór toczy się w Rzymie, gdzie Franz w licznych retrospekcjach surowo rozprawia się z rzeczywistością - prywatną i publiczną. Wyśmiewa głupiutkie młodsze siostry, które mentalnie na zawsze pozostaną dziećmi, krytykuje ojca pantoflarza i matkę od lat romansującą z kardynałem Spadolinim (świetny Władysław Kowalski). Franz kpi z fotografii, która wykrzywia rzeczywistość, i z gazet goniących za sensacją. Z alpejskiego klimatu, katolicyzmu i niemieckich pisarzy. Nie szczędzi niczego i nikogo, a w swym zgorzknieniu staje się nieomal śmieszny. Lupa celowo przeplata powagę z groteską, by emocje nie zapanowały nad widzem. Doskonale widać to w rozgrywającej się w Wolfsegg podczas pogrzebu drugiej części spektaklu. Wokół leżących na marach państwa Murnau za sprawą zachowania bohaterów robi się komicznie. Podobnie uroczysty nastrój ślubu Cecylii i fabrykanta kapsli do wina przełamuje nienaturalne ustawianie pary młodej i weselnych gości do pamiątkowej fotografii.

Po śmierci rodziców Franz dziedziczy majątek, wraz z jego tajemnicami. Między innymi pięcioma bibliotekami, w których zgromadzono najznakomitsze dzieła niemieckojęzycznej tradycji filozoficznej i literackiej, ale do których nikt nie zaglądał (pani Murau grana świetnie przez Joannę Szczepkowską dziwi się niepomiernie, że istniał Kafka i że napisał "Proces"). W schedzie jest także domek dziecięcy, w którym ojciec ukrywał nazistów. Właśnie w owej kinderwilli, przypominającej w inscenizacji Lupy nie miejsce zabaw, lecz olbrzymi przykurzony magazyn, następuje jedna z najważniejszych scen spektaklu - Franz w zapamiętaniu zrywa z okien ciemne zasłony, by rozproszyć duszną atmosferę i pozbyć się duchów przeszłości. Na odsłonięcie tej przestrzeni widz czeka niemal do końca. Bo na końcu Franz mierzy się ostatecznie z dzieciństwem, które nie ma nic wspólnego z "sielskim, anielskim" czasem szczęśliwości. I stwierdza, że wszędzie czyha na człowieka jedynie "ziejąca pustka".

(...)

Wspaniała jest Maja Komorowska w roli poetki Marii, a także partnerujący jej Waldemar Barwiński jako młody filozof Aleksander. Jolanta Fraszyńska świetnie wypada jako naiwno-ironiczna Cecylia, Jolanta Szczepkowska jako oschła i niepobłażliwa Matka. Prawdziwie mistrzowski początek festiwalu organizowanego przez Teatr Powszechny.

***

Cały artykuł w Gazecie Wyborczej - Łódź.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji