Artykuły

Gardzienice czyli duchowe Karaiby

- Lokalna społeczność prawdopodobnie chciałaby, żebyśmy byli wiejskim czy gminnym ośrodkiem kultury. Tak dawniej nie było. O dziwo, paradoksalnie to porozumienie między kreowaniem tzw. kultury wysokiej a tzw. kultury niskiej działało na poziomie narracji baśniowej, metaforycznej, poetyckiej i bardzo dobrze funkcjonowało. Dzisiaj to wszystko sięga poziomu trywialnej pragmatyki - mówił twórca Gardzienic Włodzimierz Staniewski na spotkaniu w "Gazeta Café". Fragmenty rozmowy w Gazecie Wyborczej Stołecznej.

Twórca teatru w Gardzienicach - jednej z najważniejszych niezależnych grup teatralnych, która być może będzie miała wkrótce stałą rezydencję w Warszawie - był w poniedziałek [ 15 lutego] gościem spotkania w cyklu "Film, muzyka, teatr w "Gazeta Café" w naszej redakcyjnej klubokawiarni. Z Włodzimierzem Staniewskim rozmawiał Remigiusz Grzela.

Remigiusz Grzela: W jednym ze swoich tekstów Andrzej Stasiuk napisał, że Gardzienice to duchowe Karaiby.

Włodzimierz Staniewski: Książki Andrzeja Stasiuka zawsze podszyte są ironią. Nie wiem, co chciał powiedzieć. Andrzej przyjaźni się z Gardzienicami, jest nam oddany. To, co robimy, traktuje z wielką estymą. Powiedział mi nawet, że gdybyśmy rozpoczęli działalność rezydencjalną na Pradze, to on w to wchodzi. Uprzedziłem go, że to będzie przedsięwzięcie, które będzie miało dwa płuca, czyli zachowana zostanie nasza działalność w Gardzienicach i uruchomiona zostanie druga, w Warszawie. Tutaj moglibyśmy robić festiwale i pokazywać wszystkie nasze osiągnięcia szerszej publiczności.

I też Andrzej Stasiuk namawiał pana kiedyś w swoim tekście w "Tygodniku Powszechnym": "Staniewski, zostaw ty tę swoją Grecję, te swoje wielkiej śliczności mity. Zrób rzecz o Gardzienicach. Nie o teatrze, ale o tych prawdziwych, w które jesteś uwikłany. Gardzienice jako wielki mityczny OBCY". Co pan na to?

- Mam poczucie, że nieustannie zajmujemy się tym tematem, właśnie tematem OBCEGO.

(...)

Czy dziś trudniej robi się teatr w Gardzienicach?

- Kiedy się wchodzi w nowe środowisko, jedną z najciekawszych misji teatru jest szukanie swoich wśród obcych. To pewien rodzaj powinności, która powoduje, że ludzie różnych stanów, różnego wykształcenia, różnych wrażliwości mogą się fantastycznie rozumieć i czuć w miejscu obrządku teatralnego, uroczystości, rytuału.

Jak więc się zmieniała mentalność?

- Prof. Zbigniew Osiński, kiedyś wielki orędownik pracy Gardzienic, a potem jej wielki przeciwnik, uważał, że my nigdy nie stworzymy dzieła artystycznego, ponieważ nasza działalność uruchamia czy moderuje mentalność społeczną, emocje społeczne. Kiedyś Włodzimierz Pawluczuk, przy okazji naszego pobytu w Kruszynianach, w okolicach, gdzie mieszkają Tatarzy polscy, napisał wspaniały esej o tym, że dzięki naszym zgromadzeniom ci, którzy byli rozwodnikami, z powrotem się żenili, ci, którzy byli pokłóceni, z powrotem się godzili, a ci, którzy pili, przestawali pić. No więc czy to jest ciągle działalność teatralna, czy to tylko sztuczki powodujące, że ludzie przynajmniej na jakiś czas żyją, są ze sobą w większym pojednaniu. I teraz, jak się czasy zmieniły? Brr, zmieniły się. Następuje dramatyczny proces reindentyfikacji, odzyskiwania tożsamości. Ludzie, którzy dawniej, w latach 70., żyli np. w małych społecznościach wiejskich, tak naprawdę nie mieli poczucia wspólnoty, którą łączą autentyczne korzenie i własna tradycja oprócz tych narzuconych sztamp, czyli np. cepeliowatego przyuczania ich do tego, co jest tradycją ludową z punktu widzenia instruktora wojewódzkiego domu kultury. Teraz ludzie próbują odzyskać tożsamość poprzez usamorządowienie. To proces bolesny, bo czasami prowadzi do potwornych wynaturzeń. Wszystko identyfikuje się przez pryzmat własnego podwórka, własnej wyobraźni, która niekoniecznie jest wyobraźnią szeroką, przez pryzmat proboszcza albo przez rozpaczliwą próbę unowocześnienia i wzbogacenia swojego siermiężnego i bardzo biednego, i prymitywnego życia. W tym kontekście teatrowi, który myśli kategoriami sztuki wysokiej, niełatwo się odnaleźć, żeby nie traktowano go jak stada niebieskich ptaków.

Ujmując to skrótowo: lokalna społeczność prawdopodobnie chciałaby, żebyśmy byli wiejskim czy gminnym ośrodkiem kultury. Tak dawniej nie było. O dziwo, paradoksalnie to porozumienie między kreowaniem tzw. kultury wysokiej a tzw. kultury niskiej działało na poziomie narracji baśniowej, metaforycznej, poetyckiej i bardzo dobrze funkcjonowało. Dzisiaj to wszystko sięga poziomu trywialnej pragmatyki.

(...)

Nazywa pan to "trywialną pragmatyką", ale przecież półtora roku temu namalowano wam szubienicę z napisem: "Jude raus". W filmie "Ifigenia w A..." aktorzy Gardzienic opowiadają o atakach na nich, o agresji niektórych mieszkańców wsi. Jedna z aktorek mówi, że jej narzeczony, który ma dredloki, zaczął chodzić na siłownię, żeby móc się bronić. I to wszystko po trzydziestoletniej waszej działalności tam, jakbyście pozostali obcymi.

- To jest właśnie bolesny proces reidentyfikacji, który następuje u wspólnot. Odzywają się stereotypy. Zresztą to nie pierwszy raz, myśmy mieli takich sytuacji mnóstwo. W latach 90. ktoś wymyślił, że w kompleksie podworskim, którego część zajmujemy, zainstaluje się najważniejszy i największy na ścianie wschodniej ośrodek policyjny do szkolenia współczesnych golędziniaków.

Aktorzy i policjanci?

- Dokładnie. Komendant wojewódzki policji mówi: - No przecież nie ma sprawy, ośrodek będzie otoczony siatką z drutu kolczastego. Zapytany, jak będą tam wchodzić aktorzy, odpowiedział: - No, przy pomocy przepustek. - A publiczność? - No, też przy pomocy przepustek. Zrobiła się afera i chociaż procedury w MSW były już bardzo zaawansowane, policja się z tego wycofała. W czasach kiedy Samoobrona robiła blokady na drodze w Piaskach - to droga międzynarodowa na Ukrainę - głównym punktem działalności rozrywkowej na blokadach było układanie wierszyków przeciw teatrowi. Słano je nawet do gazet. Więc znów byliśmy obiektem zastępczym, projekcją różnych niechęci. W momencie, kiedy Polskie Stronnictwo Ludowe, w swoim złym okresie, było bardzo niechętne naszej obecności, głównym programem wyborczym jednego z kandydatów na posłów była akcja przeciwko teatrowi. To już po zmianie systemu.

Podobno w PRL-u SB jeździło za wami fiatem.

- Byliśmy partyzantami w lesie. Trzeba było bardzo daleko pojechać, poświęcić dużo czasu, żeby znaleźć nas na wyprawach, gdzie pokazywaliśmy przedstawienia. Oczywiście jak zawsze takiemu zjawisku musiało również towarzyszyć zainteresowanie służb. Więc za nami chodzono i jeżdżono. Bywało, że we wsi Baranice na Zamojszczyźnie, gdzie realizowaliśmy swój teatralny kosmos, jacyś panowie wysyłali kogoś, kto oglądał z bliska, wyławiali mnie z remizy, robili regularne przesłuchanie w tym fiacie. Poza tym trochę burzyliśmy ludziom w głowach, śpiewając piosenki o wolności, każąc im opowiadać, jak to np. było u Łemków, o akcji "Wisła", o czym nie wolno było głośno mówić.

W rozmowie z hiszpańskim pismem "El Periodico" powiedział pan, że człowiek teatru musi być jak Picasso. Mógłby pan to rozwinąć?

- Praca nad każdym przedstawieniem teatralnym to rodzaj dadaizmu, składania rzeczy, które wiążą się ze ściśle wyznaczonym tematem i które nie wiążą się, ale w jakiś magiczny i osobliwy sposób składają się potem na finalny utwór. Czyli jest to pewien rodzaj fragmentaryzacji. To jak w słynnej legendzie o tańcu z wazą... Był strażnik, który z tą najpiękniejszą z waz, stanowiącą jeden z największych skarbów kultury greckiej, z motywami mitologicznymi, zatańczył. Wypadła mu z rąk i rozbiła się w drobny mak. I praca twórcy polegała na tym, ażeby wszystkie skorupki poskładać tak, aby przynajmniej część tej starej wazy, tej starej idei, starego wizerunku i starej narracji, odtworzyć.

Gardzienice złożyły wazę?

- Tak, buduję spektakle teatralne. Czyli tańczę z tematem, pracując nad gotowymi utworami dramatycznymi. Tańczę, po czym upuszczam, temat rozbija się w drobny mak i po chwili ze swoimi współpracownikami, aktorami, muzykami staram się go poskładać na nowo.

(...)

Powiedział pan w jednym z wywiadów, że kiedy był dzieckiem, to chciał być bohaterem. I bohatera rozumiał pan jako tego, który potrafi zrobić coś z niczego. Czy pana marzenie się spełniło?

- Prof. Leszek Kolankiewicz, który jest z nami na sali, dziś jako naukowiec patrzy na wszystko coraz bardziej sceptycznie. Kiedyś obaj wielcy entuzjaści, ludzie nieposkromionej wiary i wielkiej nadziei, byliśmy pewni, że małymi uczynkami można robić sprawy duże. A tym małym uczynkiem było chodzenie, kwerendowanie po wsiach, wyprawy. Wtedy czuliśmy się ludźmi wyjątkowymi, bohaterami. Ta potrzeba bycia bohaterem w dobrym tego słowa znaczeniu. To jest taki typ bohaterstwa jak u chłopców z placu Broni czy u Winnetou.

(...)

Pytanie z sali: Czy Staniewski myśli o spadkobiercy, czy chce zostawić po sobie wielką legendę?

- Nie, nie mam takich fanatycznych skłonności, że muszę wymyślić kogoś na swoje miejsce. Miałem kiedyś ideę, która funkcjonuje: braterstwa między pierwszymi, między równymi. Żeby być w grupie kilku przyjaciół, z których od czasu do czasu ktoś naciska mocniej. To była przez lata wspaniała trójca: Mariusz Gołaj, Tomasz Rodowicz i ja. Bywały takie okresy, kiedy na parę miesięcy mocniej się angażowali w prowadzenie zespołu niż ja. A teraz zostaliśmy we dwóch z Mariuszem. No więc, gdybym się udał w dłuższą podróż, Mariusz przejmie ster.

Mieliśmy dziś wieczorem Karaiby duchowe, jak mówił Andrzej Stasiuk, to na koniec zacytuję, co pisała prasa egipska po spektaklu "Ifigenii w A..." w Kairze: "Wstrząs, jaki przeżyliśmy, doprowadził do euforii".

***

Cały artykuł w Gazecie Wyborczej Stołecznej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji