Rycerze i kardynały
PAN MARCIN PIESZCZYK, człowiek młody a przynajmniej reprezentantem młodych się mieniący, podjął parę tygodni temu zasadniczą polemikę z Wandą Zwinogrodzką, stałą recenzentką teatralną "Wyborczej". Nazbyt boleśnie chyba jej nie dotknął, wolno podejrzewać, że sprawił nawet trochę frajdy. Tak intensywnie wzdychała przecież w ostatnich tekstach, że emocje, które teatr budził kiedyś wśród jej rówieśników, rozpłynęły się i wychłódły, że sic transit gloria mundi i przeminęło z wiatrem; tak prowokacyjnie zestawiała dawną żarliwość odbioru z dzisiejszą obojętnością - że musiała, choćby w głębi duszy, liczyć na czyjś protest, zaprzeczenie. I doczekała się: polemicznej diatryby. Wynika z niej, że młodzież wciąż rozcieńcza wódkę coca-colą, miast o cosinusach woli gadać o "podwójnym życiu niejakiej Weroniki" i chętnie kultywuje snobizm na kulturę przez duże k. Tylko obiekty zainteresowania i snobizmu ma już całkiem nowe. Nie dziedziczone w sztafecie pokoleń.
"Przede wszystkim - koniec z martyrologią!", powiada Marcin Pieszczyk. "Wszyscy, w tym również (a może przede wszystkim) nauczyciele języka polskiego muszą zdać sobie sprawę, że rozszarpywanie ran już nie przejdzie". Przy tym "bunt młodzieży nie ma charakteru nihilistycznego". Po prostu "miejsce starych, odrzuconych symboli zastępują nowe wzorce". Przykładów symboli odrzuconych polemista szuka wśród utworów nawiązujących do najnowszej historii. Gotów jest - w imieniu rówieśników - zaakceptować prześmiewcze "Rozmowy kontrolowane" Chęcińskiego i Tyma. Kategorycznie natomiast odrzuca spektakl Jerzego Grzegorzewskiego "Miasto liczy psie nosy", w którym widzi rocznicowe refleksje na temat wydarzeń sprzed lat dziesięciu.
"Bełkot, jaki się nam proponuje w Teatrze Studio, przekracza wszystkie granice przyzwoitości. Powiązanie sztuki z Ulissesem Joyce'a ma rzekomo polegać na podobieństwie narodu polskiego i irlandzkiego (pierwsi prześladowani przez Rosjan, drudzy - przez Anglików). Powiązanie z Królem Learem jest oparte na założeniu, że każdy polski ojciec mógł stracić po pamiętnej nocy do trzech córek. Z monologu Joyce'a-Malajkata wyłowiłem tout le monde en evant oraz escargot, ale co ma ślimak wspólnego ze stanem wojennym, dalibóg nie wiem."
Miłośnicy teatru Jerzego Grzegorzewskiego, gdziekolwiek jesteście, i cóż wy na takie dictum? Mniejsza o ocenę przedstawienia; jednym się podoba, innym nie musi. Ale Grzegorzewski piewcą martyrologii narodowej? Grzegorzewski twórcą akademii ku pamięci ofiar stanu wojennego? Kto tu zwariował: twórca, my - obserwatorzy jego teatru od wielu lat, czy młody zbuntowany? A może stan ducha naszej kultury jest już taki, że po wszystkich należy spodziewać się wszystkiego i niczemu się nie dziwić?
Rozsupłując to nieporozumienie warto może zacząć z daleka: od ewolucji toczącej się w tym teatrze dłuższy już czas. Nigdy, rzecz jasna, nie opowiadano tu fabuł wprost, ani też nie snuto paralel takich, jakie przyszły do głowy młodemu teatromanowi. Dzieła literackie brane na warsztat były najpierw dekomponowane, rozbierane do rdzenia, do cząstek bezwzględnie niezbędnych po czym przetasowane, poodwracane lądowały w przedstawieniu, by, jak powiada Ewa Bułhak - "dziwić się sobie wzajemnie". Dziwiły się też swemu otoczeniu. W teatrze Grzegorzewskiego, unikającym jak ognia mieszczańskiego iluzjonizmu, przedmioty zmieniały swe przeznaczenie, żyły własnym życiem: miarowo pulsowało skrzydło szybowca, sunęły pantografy, opadały żelazne karty kolejowego informatora. Otóż właśnie owo dziwne, hipnotyczne życie przedmiotów ostatnio zamiera. Grzegorzewski tworzy dziś właściwie zastygające, nieruchomiejące obrazy, w ramach których celebrują się skargi, monologi, oderwane scenki: arie, recitativy, ansamble. Jak w oratoriach. Ten muzyczny termin zdaje się tu wyjątkowo poręczny także z uwagi na ogromny udział muzyki Stanisława Radwana w spektaklach.
Takim oratorium scenicznym była zeszłoroczna "Śmierć Iwana Iljicza" według Lwa Tołstoja. Napuszone, napompowane sztucznością arie i fioritury kontrastować miały z nieozdobnością nagiego ciała w prosektoryjnym oświetleniu i ze zdyszaną zwyczajnością, z jaką Jan Peszek mówił ostatnie kwestie bohatera. "Miasto liczy psie nosy" też jest podobnym oratorium. Nie ma fabuły, są rozmaite, odległe od siebie wątki, nieuporządkowane - bo bez porządku jawią się "mężczyźnie w średnim wieku bez zajęcia", który ze swego, urządzonego na proscenium pokoiku ze starym zlewozmywakiem i liszajowatą ścianą, ogląda wraz z widownią ten spektakl. Trzy siostry na kolejowej ławce dokądś podróżujące, Lear poszukujący zamordowanych córek. Mityczne miasto z "Ulissesa". Joyce, który jest też Gloucesterem oślepianym przez siepaczy w scenie z "Króla Leara". Z tej samej tragedii jest też Szalony Tomek, trefniś i przerażony uciekinier. (Joyce i Tomek: świetni Wojciech Malajkat i Zbigniew Zamachowski, skupieni i błaznujący jednocześnie). Szalony Tomek chwilę po przeprawie z siepaczami, z metalowego kojca przypominającego pamiętne koksowniki mówi monolog Rycerza z "Mordu w katedrze" Eliota: cyniczno-brutalne usprawiedliwienie przemocy. Proszę mnie jednak nie pytać, dlaczego on i dlaczego akurat tu. Logikę przyczynowo-skutkową zastępuje logika surrealna, logika skojarzeń kolejnych motywów krzyżowanych, zbijanych i odgrywanych w ramach wzajemnego dziwienia się słów i zdarzeń. Akcesoria stanu wojennego czyli cytat z życia funkcjonuje tu na tych samych prawach co cytaty z Szekspira, Eliota, Czechowa.
I oczywiście wszystkim tym cytatom grozi jednakie niebezpieczeństwo; nadmiernej patetyzacji, napuszenia, nadęcia. Na to jednak Jerzy Grzegorzewski zawsze miewał swoje sposoby - złośliwe kontrastowanie, ośmieszanie kontekstem. Dlaczego nie działają tu wystarczająco skutecznie?
Proszę spojrzeć do projektów; program publikuje początkowe didaskalia. Na scenie planowane były dwie kolumny tworzące znak "V". Jedną, gotycką, oplatać miały sylwetki kardynałów, biskupów, księży, drugą - współczesną, bez ornamentów wojskowi "w groźnych, bojowych uniformach". W realizacji "v" gdzieś się zgubiło, ale kontrast pozostał. Kolumna kardynalska buczy monumentalnymi ariami, śpiący, budzący się zomowscy rycerze tłuką butami o posadzkę i przeciągają pałkami po plastykowych tarczach: - jak smykiem po kontrabasie. Z kulisy wypełza pojazd: może sarkofag-trumna na kółkach, może czołg-armatka, a może stara, niezgrabna powielarnia. To ma być heroiczny obraz 13 grudnia roku pamiętnego? Grzegorzewski najwyraźniej pragnął z reminiscencji stanowojennych budować tło groteskowe i szalone, nieprzystające do innych wątków, chciał - jak w wielu swych spektaklach - rozbijać świat, kompromitować jego pozorne spójności, wrzucać w pustkę osamotnionych bohaterów. Nie był jednak konsekwentny. Groteskowo-szalony wizerunek kardynalsko-zomowski w połowie spektaklu gdzieś rozpływa się, niknie. Zostaje tylko napuszone, oratoryjne tokowanie. I może rzeczywiście, oglądając spektakl niekoniecznie litościwym okiem, można wziąć Leara za Ojca Solidarności, którego trzy córki zatłukli siepacze gen. Jaruzelskiego.
Nieskuteczność bezpieczników, które miały chronić przed nadęciem i patosem, to bardzo poważna wada tej inscenizacji. Nie da się chyba jej postawić w rzędzie najważniejszych dzieł Grzegorzewskiego, aczkolwiek sama oryginalność konceptu wśród zalewu artystycznych banałów zasługuje na uwagę.
Podobnie, jak zasługują na zastanowienie z innych powodów szarże krytyczne Marcina Pieszczyka. Przywykliśmy - może trochę za łatwo - przyjmować, że poetyka surrealistyczno-groteskowo-skojarzeniowa szczególnie pasuje młodym odbiorcom. Bo kultura videoclipu, świat migawek, posiekanych obrazków, etc; napisano o tym setki stron. A tu proszę: młody polemista krzyczy ,,.bełkot!" i domaga się, żeby wszystko było po kolei i wynikało jedno z drugiego. Co może, rzecz jasna, świadczyć o niereprezentatywności p. Pieszczyka, ale może też oznaczać, że przynajmniej część młodych odbiorców ma dość zabaw kalejdoskopem i chciałaby, żeby sztuka pozwalała im lepiej zrozumieć, uporządkować świat. Uwaga druga: wchodzący w życie zawsze lubili zakładać, że wszystko się od nich zaczyna; obecna przepaść między pokoleniem najmłodszym i starszymi ten problem dramatycznie wyostrza. Oto p. Pieszczyk deklarujący swą miłość do kultury i teatru, podsumowuje dość obcesowo Grzegorzewskiego nie interesując się, co to za twórca i co ma już na artystycznym koncie. Gdyby bowiem pomyślał o tym, że Grzegorzewski od ćwierć wieku jakiś - jaki? - teatr tworzy, nie brałby przecież surrealisty za pacykarza obrazków ,,ku czci"; nie pozwoliłby mu na to elementarny instynkt samozachowawczy.
Ktoś powie, że nadto ułatwiam sobie życie, wybierając do kłótni debiutanta, podczas gdy podobne, lub dużo gorsze głupstwa plotą tzw. zawodowcy z panienkami od kultury w TV na czele. Fakt. Ale jeśli z kimś warto gadać poważnie - to właśnie z młodym człowiekiem zaczynającym swą diatrybę od stwierdzenia, że fascynacja sztuką - wbrew biadoleniu ciotek i wujów - bynajmniej nie należy do przeszłości.