Artykuły

Nasz Rudy Kot ma już 13 lat

13 to pechowa liczba? Nie dla naszego kabaretu. Chluba i duma szczecińskiej sceny Czarny Kot Rudy zapalił właśnie 13 świeczkę na swoim torcie. O tym, jak kot może starzeć się z klasą i co łączy naszego dachowca z francuską elegancją - Agata Pasek rozmawia z założycielem i duchem kabaretu - Adamem Opatowiczem w portalu Stetinum.pl

Agata Pasek: Czy trzynaście lat to dużo dla takiego kota jak Rudy?

Adam Opatowicz: Tak. Trzynaście lat temu nie spodziewałbym się, że przetrwamy razem. Bo to, że kot może przetrwać, to jasne, to dosyć silne zwierzątko, natomiast ludzie ze sobą najtrudniej wytrzymują i to jest nasz największy sukces. Wytrzymują, to znaczy, że chce im się jeszcze razem coś tworzyć. Człowiek jest naturą leniwą, a tu trzeba za każdym razem wkładać sporo wysiłku, żeby zrobić przyjemność publiczności i sobie.

Czy spodziewał się pan takiego sukcesu, przede wszystkim wśród publiczności?

- Nie wiem, czy słowo sukces to dobre określenie. Natomiast faktycznie bardzo tego chciałem. Nie sądziłem jednak, że w ciągu tak krótkiego okresu staniemy się dla pewnych kręgów szczecinian ważnym miejscem.

Jak narodził się Kot?

- Bardzo prosto. Kiedy zostałem dyrektorem Teatru Polskiego, myślałem o stworzeniu takiego kabaretu. Wiedziałem jedno - potrzebowaliśmy miejsca, ponieważ kabaret nie może funkcjonować na normalnej scenie teatralnej. To musi być przestrzeń kameralna. Przypatrując się teatrowi doszliśmy do wniosku, że gdyby wyburzyło się jedną ścianę w pracowni modelarsko - malarskiej, to taką przestrzeń udałoby się wygospodarować. Kiedy okazało się, że to jest możliwe, to była połowa sukcesu. Druga polegała na zrobieniu pierwszego i drugiego wieczoru kabaretowego. Pierwszy jest ważny, bo rozpoczyna działalność i musi chwycić "za gardło i za serca". Potem drugi wieczór - chyba najtrudniejszy, sprawdzający, potem już jakoś leci.

Czy od razu wiedział pan, jaki to będzie zespół?

- Przede wszystkim jest to miejsce, w którym występują aktorzy tego teatru, Teatru Polskiego. Po drugie chciałem, żeby pojawiały się osoby, które mogą występować na szczecińskiej scenie kabaretowej, a niekoniecznie związane są z teatrem. I takie osoby też się pojawiają, mówię np. o Piotrze Lenarcie, Henryku Sawce. Próbowaliśmy i wciąż próbujemy tworzyć krąg przyjaciół związanych z naszą sceną, ale nie pochodzących ze Szczecina. Przyjaciół, którzy w tej materii reprezentują wysoki poziom, stwarzają wyjątkową aurę i zechcieliby wspólnie z nami, dopełniając swoim talentem nasze programy, tworzyć to miejsce wspólnie. Mamy tu sporo znanych nazwisk, które przewijają się stale w naszym repertuarze. Mowa o Andrzeju Poniedzielskim, Stanisławie Tymie, Arturze Andrusie, Hance Bielickiej, Marii Czubaszek, tych nazwisk można wymieniać bardzo dużo.

Jak udało się wam "zdobyć" takie osobistości?

- Recepta jest bardzo prosta. Podstawą jest pewien wspólny punkt patrzenia na taką osobliwą, teatralną rzeczywistość, jaką jest kabaret, który jest dzisiaj formą zanikającą. To, co często oglądamy w telewizji jest bardziej estradą, kabaret jest czymś innym. Ta nazwa przygarnęła obecnie pod swe skrzydła wiele różnych działań. Ale kabaret to przede wszystkim miejsce, podstawą jest miejsce, które łączy w sobie elementy artystyczne z towarzyskimi.

Czy od samego początku założeniem było nawiązanie do tradycji kabaretów przedwojennych?

- Tak, oczywiście. Kawiarnie artystyczne z końca XIX i początku XX wieku w Paryżu, Berlinie, Wiedniu, Warszawie, tam gdzie spotykali się artyści, malarze, kompozytorzy, aktorzy, inteligencja, to one były tym pierwszym zaczynem. Najpierw w sposób nieformalny, gdzie wszystko polegało na nieokiełznanym szaleństwie i swobodnej formule opowiadania, poprzez różnego rodzaju manifesty artystyczne, żarty, piosenki, wystawy. Wszystko to tworzyło taki tygiel twórczy. W pewnym momencie pojawił się Salis i Czarny Kot - pierwszy kabaret francuski. Spróbował on nadać temu jakiś ład i zrobić pierwszy program, który miałby swojego prowadzącego, wykonawców, tych, którzy śpiewali piosenki, opowiadali anegdoty i wymyślali różnego rodzaju barbarzyńskie, nieoszczędzające nikogo sceny literacko - aktorskie, opisujące wszystkie ludzkie słabości i namiętności. Od tego usystematyzowania narodził się kabaret. Potem zaczął ewoluować na inne miasta europejskie. W Polsce pierwszy był Zielony Balonik w Krakowie.

Czyli nazwa naszego Rudego wzięła się od pierwszego kabaretu francuskiego?

- Tak, świadomie zapożyczyliśmy Czarnego Kota. Zresztą te Czarne Koty pojawiały się później w wielu miejscach w Europie, również i w Warszawie. Nie mieliśmy do końca prawa przejmować w całości nazwy francuskiej, jest to tylko próba jakby przejęcia sztafety i kontynuowania tej tradycji.

Na czym pana zdaniem polega urok naszego szczecińskiego kabaretu, co przyciąga?

- Myślę, że ludzie, sami artyści. Zrywając z czysto teatralnym obcowaniem w teatrze, czyli z tą barierą kurtyny. W przedstawieniu teatralnym aktorzy odgrywają spektakl tak, jak jest on od początku do końca zrobiony, a tutaj istnieje możliwość ciągłego kontaktu i dialogu z publicznością. Myślę, że najważniejszą rzeczą oprócz programu jest to, że my z tą publicznością później się fraternizujemy, siadamy razem z nią przy stolikach, z każdym z aktorów można zamienić słowo, wypić lampkę wina i wódeczkę i można się podzielić tym, co się podobało i tym, co się nie podobało. Można wyrazić swoją opinię, można być bardzo blisko, to przełamuje różnego rodzaju bariery i tworzy autentyczną więź między aktorami a widzami. Jeżeli publiczność czuje się swobodnie, może się pośmiać i może doznać pewnego rodzaju wzruszenia, to właśnie tworzy tę aurę. Poza tym aktorzy są ludźmi pogodnymi, towarzyskimi, na pewno na swój sposób jakimiś oryginałami, samo uprawianie tego zawodu sprawia, że jest się w innym układzie i stosunku do rzeczywistości, trochę powiedziałbym nieprawdziwym, nierzeczywistym. A widz właśnie tego oczekuje, żeby znaleźć się w świecie nierealnym jak najdłużej. Wszystko to sprawia, że nasza publiczność uznaje, że warto było zostawić kapcie, telewizor i przyjść do Czarnego Kota Rudego.

Jaką rolę odgrywa w kabarecie improwizacja?

- Właśnie w kabarecie jest ona nieodłącznym elementem tych wieczorów. Można zaśpiewać tego wieczoru znowu te same piosenki, ale można wprowadzić nowy rodzaj atmosfery. Również publiczność tym steruje, jeżeli jest bardziej otwarta, aktor może nawiązać pewnego rodzaju relację, publiczność reaguje bardzo żywo, spontanicznie, również prowokacyjnie, wychodzi z tego naturalny dialog, który nigdy nie będzie do końca improwizacją. Jest to rodzaj scenicznego przekomarzania się z publicznością. Zagraliśmy już ponad tysiąc przedstawień i nigdy nie były one w ten sam sposób zagrane. Przez tyle lat zmieniła się również publiczność. Ktoś był na tym programie 10 lat temu, a potem wraca i odbiera to zupełnie inaczej.

Który program grany jest najdłużej?

- Najdłużej w repertuarze jest "Pornograf" - 13 lat. Nawet wczoraj był wystawiany i za każdym razem jest wielki aplauz, fantastyczny odbiór. Do końca miesiąca bilety na ten spektakl są już wyprzedane, to o czymś świadczy.

Wciąż trudno dostać bilety na wieczór z Rudym, zapisują się kolejki. Jak udaje się wam wciąż trzymać publiczność w ryzach?

- Jest to bardzo naturalne. Trzeba po prostu lubić tę publiczność i dostrzec, że ona też nas lubi, szanuje i ceni.

Dziękuję za rozmowę.

Również dziękuję.

Świętowanie w Czarnym Kocie Rudym rozpoczęło się wczoraj, gościnnym spektaklem z udziałem Stanisława Tyma "Trzy dżdżownice wychodzą na asfalt". Przed nami trzy specjalne wieczory, a każdy z nich uświetni występ innej gwiazdy. W piątek zaprezentuje się Jacek Wójcicki, sobota należeć będzie do Jerzego Gruzy, natomiast niedziela to wieczór Grupy MoCarta.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji