Artykuły

Trudna sztuka statystowania

"Kamienie w kieszeniach" w reż. Zbigniewa Brzozy w Teatrze Miejskim w Gdyni. Pisze Jarosław Zalesiński w Polsce Dzienniku Bałtyckim.

Kolejne premiery Teatru Miejskiego w Gdyni od dwóch sezonów spowite były trudną do rozjaśnienia tajemnicą. Zapowiadały się zawsze jak trzeba: znani reżyserzy, klasyczne teksty, wszystko to razem wydawało się receptą na bezpieczny sukces.

A jednak przedstawienia ucierane według tej receptury wychodziły jakieś takie, bez błysku. "Kamienie w kieszeniach" Marie Jones, pokazane po raz pierwszy w miniony piątek, szczęśliwie przełamują tę nową świecką tradycję sceny przy ulicy Bema.

Komediodramat współczesnej irlandzkiej autorki robi od jakiegoś czasu karierę w polskim teatrze. Jest okazją do cyrkowego wręcz popisu i dla reżysera, i dla aktorów. Kilkanaście postaci sztuki, obojga płci i w każdym wieku, granych jest przez ledwie dwóch wykonawców, którzy siłą rzeczy biegają po scenie jak żonglerzy, utrzymujący w ruchu wirujące talerze na parunastu patykach. Trójmiejska publiczność poznała już radość podobnej teatralnej zabawy dzięki "Tajemniczej Irmie Vep" Charlesa Ludlama, granej w teatrze Wybrzeże. Tam jednak chodzi przede wszystkim o humor, zresztą przedni. Zbigniew Broza, reżyserujący "Kamienie w kieszeniach", nadał tej cyrkowej aktorskiej żonglerce dodatkowy głęboki sens.

Dwie główne postaci to para Irlandczyków, którzy najęli się do statystowania w amerykańskiej superprodukcji, jakiejś kolejnej kiczowatej bzdurze, eksploatującej hollywoodzką modę na irlandzkość. Jeden z nich wrócił właśnie z nieudanego podboju Ameryki, drugiemu po raz kolejny rozsypało się życie, bo zbankrutowała prowadzona przez niego wypożyczalnia wideo. Para życiowych nieudaczników, bez specjalnych talentów i możliwości, bez "szansy na sukces". Wokół nich kręcą się tacy sami jak oni życiowi statyści, no i ci, którym się udało - ekipa reżyserów, asystentów i gwiazd z kontraktami na sześć milionów dolarów rocznie.

Najważniejsze jest to wszystko, co rozgrywa się po obu stronach oddzielającej te dwa światy granicy. Zbigniew Brzoza nienatrętnie, niewyczuwalnie, ale jednak bardzo wyraźnie poprzestawiał znaki plus i minus, jakie wielu gotowych byłoby od razu postawić. Ocieplił charaktery i nadał ludzkie rysy tym, którzy w życiu tworzą jedynie tło, a grubą krechą, jak karykatury, narysował ludzi spełnienia i sukcesu. Czy nie za grubą, tego bym co prawda przed jakąś kolejną sejmową komisją nie przysiągł, ale przynajmniej buduje się dzięki temu jasny porządek.

Zwyczajność została w tym przedstawieniu wzięta w obronę, a niezwyczajność skojarzona z interesownością i bezwzględnością. To morał, który dotyczy nie tylko irlandzkich statystów. Trafionym w dziesiątkę pomysłem Brzozy było przeniesienie sztuki w gdyńskie realia. Charlie i Jack, kiedy potrzeba, mówią nie irlandzkim dialektem, tylko płynnie kaszubszczyzną, a ważną rolę w przedstawieniu odgrywają szafki ze stoczniowej szatni. Potrafią być tu wszystkim, nawet katafalkiem, zostały świetnie wykorzystane, ale przede wszystkim same w sobie są mocnym, wymownym symbolem.

Bo Charlie i Jack równie dobrze mogliby być spawaczami, ze Stoczni Gdynia SA i każdym innym wcieleniem outsidera, spod każdej szerokości geograficznej. Jedną z wielu zalet tekstu Jones jest to, że choć mocno zabarwiony lokalnym irlandzkim kolorytem, opowiada jednak historię, która dzieje się wszędzie. Wszędzie żyją z pozoru nieudani ludzie i wszędzie ocierają się o z pozoru lepszy świat. Wszędzie można albo próbować przekroczyć banalność własnego życia, albo tej banalności ulec. "Kamienie w kieszeniach" uczą, że jeśli tylko nie pozwolimy sobie wmówić, że jesteśmy gorsi i bez godności, na koniec możemy być górą.

W końcówce sztuki wykładane jest to niemal łopatologicznie. Skazą tekstu Jones jest z kolei to, że od pewnego momentu do swoich tez próbuje nas przekonać samą retoryką. Zbigniew Brzoza, budując wycieniowane przedstawienie, różne rzeczy w finale dopisał i pozmieniał, ale nie miałem wrażenia, by na tym sztuka zyskała. Przekombinowany finał, z rozbrzmiewającą strajkową (?) syreną, jakby wzywającą na barykady statystów proletariuszy wszystkich krajów do walki o swoje, a z drugiej strony umieszczający wcześniejsze wypadki tylko w wyobraźni głównych bohaterów, wyglądał jak coś zmontowanego trochę na siłę.

Wartość gdyńskiej realizacji polega według mnie na rzeczach najprostszych i nie wymagających żadnego kombinowania. Na obudzonej sympatii, a nawet wzruszeniu. Piotr Michalski i Grzegorz Wolf zagrali przyjaźń pary nieudaczników w taki sposób, że można przejąć się ich losem. Spowolniona scena, w której wyrzucani są przez filmowego komornika na bruk, naprawdę porusza.

W teatrze bywam często. Wzruszam się coraz rzadziej. Wypada mi podziękować Zbigniewowi Brzozie, Piotrowi Michalskiemu i Grzegorzowi Wolfowi za wieczór w teatrze, gdy okazało się to możliwe.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji