Artykuły

Biblia w technikolorze

Kiedy po sobotniej premierze musicalu "Józef i cudowny płaszcz snów w technikolorze" składałem gratulacje reżyserowi i choreografowi spektaklu Wojciechowi Kępczyńskiemu, ten odrzekł z właściwą sobie złośliwością: "Przykro mi, że musiałeś męczyć się podczas spektaklu z dziennikarskiego obowiązku". W ten sposób dyrektor Kępczyński nawiązał do mojego tekstu sprzed kilku tygodni, kiedy pisząc o repertuarze radomskiego teatru stwierdziłem, że gdyby nie dziennikarski obowiązek, to pewnie w tym sezonie przybytku sztuki przy placu Jagiellońskim bym nie odwiedził. Dyrektorska złośliwość była usprawiedliwiona, bo wystawienie musicalu Tima Ricea i Andrew Lloyd Webbera okazało się sukcesem, dzięki czemu dziennikarski obowiązek dało się pogodzić z przyjemnością.

Mówiąc zaś zupełnie serio: premiera radomskiej "superprodukcji" przekonała pewnie wszystkich sceptyków, że ogromne pieniądze włożone w jej przygotowanie nie zostały wyrzucone w błoto. Nieco rozczarowani mogli być jedynie ci, których znane klasyczne musicale przyzwyczaiły, że gatunek ten w lekkiej muzycznej formie przekazuje ważkie, uniwersalne przesłania.

W napisanym przez siedemnastoletnich twórców debiutanckim utworze, wiernie opowiedziana historia biblijnego Józefa staje się jednak przede wszystkim okazją do zabawy konwencjami, stylami muzycznymi i literackimi. Reżyser Wojciech Kępczyński zabawę tę nie tylko podjął, ale i pogłębił, czyniąc z niej główny walor spektaklu. Zrezygnował nawet z tych dwu czy trzech scen musicalu, które można by potraktować jako liryczno-tragiczne kontrapunkty. W radomskiej inscenizacji wszystko jest zabawą, ironicznym cytatem, pastiszem znanych motywów teatralnych, literackich, kinowych, a nawet ikonograficznych. Dzięki temu skonstruowany z dynamicznego, trochę jakby komiksowego, ciągu scen spektakl skrzy się dowcipem - reżyser nie zawahał się nawet przed humorystycznym wyreżyserowaniem sceny, w której bracia Józefa modlą się pod Ścianą Płaczu.

Przyznać trzeba, że nawet to potraktowanie jednego z największych żydowskich symboli z ironicznym dystansem, choć znajduje się blisko granicy dobrego smaku, to jej nie przekracza. W rezultacie takiego potraktowania materiału słownego i muzycznego spektakl staje się dwugodzinną zabawą; pełną ruchu, łatwo wpadających w ucho melodii, oszczędnie dozowanego (ale staranie przygotowanego) tańca i brawurowo zagranych komicznych epizodów.

W stworzeniu takiego efektu ogromną zasługę ma też fantastyczna (w obu tego słowa znaczeniach) scenografia Małgorzaty Treutler: tak ładna, barwna i pobłyskująca kolorami tęczy, że chwilami ocierająca się (świadomie!) o kicz, który pojawia się czasem w naszych kolorowych snach. Efektowne kostiumy nie tylko składają się na przyciągającą uwagę widza, starannie przemyślaną, całość, ale też współtworzą nastrój i ironiczny dystans do formy, charakterystyczny dla tego spektaklu. Nic dziwnego, że na premierze stała się rzecz rzadka: publiczność nagradzała brawami nie tylko to, co się na scenie działo i słyszało, ale też to, jak scena wyglądała. A działo się dużo: dymy, laserowe światła, maksymalne wykorzystanie obrotowej sceny, schody niczym w rewii.

Dobrze ze swojego zadania wywiązali się aktorzy: Katarzyna Krzyszkowska-Sut, dzielnie dźwigająca narrację, wyrazista aktorsko, choć nie do końca zwycięska w zmaganiach z zagłuszającą chwilami jej głos muzyką (reżyseria dźwięku była chyba najsłabszą stroną przedstawienia, szczególnie jego pierwszej części); Jan Bzdawka, szczególnie wyrazisty w scenie uwięzienia Józefa i musicalowo "ładny" w całym przedstawieniu; Dariusz Kordek, robiący swoje i zabawnie parodiujący Elvisa Presleya; wreszcie szczególnie zabawni bracia Józefa - Robert Łuchniak (Ruben) i Tadeusz Woszczyński (Juda). Były też w tym spektaklu ładne i zgrabne tancerki, był uroczy chór dziecięcy z rozbrajającą, zachowującą się jak dorosła gwiazda dziewięcioletnią Małgosią Kunc. Był wreszcie autentycznie przeżywający swoją rolę Maciej Starnawski (Beniamin, najmłodszy z braci Józefa).

Słowa uznania należą się też ekipie technicznej, która - z wyjątkiem wspomnianych już usterek dźwiękowych w pierwszej półgodzinie spektaklu - świetnie poradziła sobie z niełatwą bez wątpienia jego obsługą. Spektaklu, który w końcu okazał się tak ważnym wydarzeniem, że wyrugował z pierwszych stron lokalnych gazet informacje o niezbyt udanym referendum uwłaszczeniowym i niskiej w nim frekwencji.

Dyrektor Kępczyński o frekwencję może być spokojny.

I jeszcze łyżka dziegciu do powyższej beczki miodu: kiedy po spektaklu udawałem się w tłumie widzów na lampkę szampana do teatralnej kawiarni, popatrzyłem ze smutkiem na kratę oddzielającą małą scenę radomskiego teatru od reszty budynku. W jednej ze scen musicalu krata się podnosi i Józef zostaje uwolniony. Może i scena kameralna zostanie kiedyś "uwolniona" dla tych, którzy nad barwne, wspaniałe widowiska przedkładają chwile "kameralnej" refleksji? Dyrektor Kępczyński obiecał, że tak się stanie, jeśli czas i pieniądze tylko pozwolą. Ech, żizń - jak mówi w "Józefie" Żyd do Żyda, stojąc przy Ścianie Płaczu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji