Artykuły

Artyści szczecińskich scen teatralnych - Mirosław Kupiec

Nie pochodzi ze Szczecina ale tu znalazł spokój i spełnienie, jego dom - dosłownie i w przenośni to Teatr Polski. Mówi, że "zdradził" żonę dla Adama Opatowicza a wszystko co kocha znajduje na scenie kabaretowej. MIROSŁAW KUPIEC o scenie Polskiego wie wszystko i podzieli się z nami tą wiedzą.

Dlaczego to właśnie pan zajmuje się oprowadzaniem wycieczek szkolnych po zakamarkach Teatru Polskiego?

- W Słupsku miałem przygodę ze studiami pedagogiki. Myślę czasami, że może minąłem się z tym powołaniem pedagogicznym. Miałem i mam nadal to coś, dochodzi do tego jeszcze edukacja teatralna, do której powróciłem i którą praktykuje od pewnego czasu. Angażujemy uczniów, zapraszamy na spektakle. Uważam, że pokazywanie teatru od kuchni, tego co dzieje się za kurtyną, jak pracują "niewidzialni", czyli obsługa sceny jest najlepszym sposobem, żeby do tego teatru młodych ludzi przekonać. Oczywiście przy okazji mogę przemycić im kilka anegdotek, bo trudno przy Miśku Janickim nie nauczyć się opowiadać anegdotek, a dzieciakom trzeba takie rzeczy, jak teatr uatrakcyjnić, trochę zabarwić.

Które historie cieszą się największą popularnością?

- Na przykład, opowieść z dużej sceny, kiedy podczas spektaklu spadłem ze sceny. A to w teatrze prawdziwa rzadkość. Choć z drugiej strony oznacza to pewne zatracenie w tym, co się robi, prawdziwą pasję. Wpadki się zdarzają ale często są też zaplanowane i przygotowane przez kogoś. Koledzy podczas "Porwania Baltazara Gąbki", gdzie śpiewałem piosenkę niosąc walizeczkę, wpakowali mi do niej dwa "pieski", czyli odważniki do reflektorów i dekoracji, każdy po 20 kg. Ja z tą walizeczką biegałem, a w pewnym momencie miałem ją rzucić do kolegi. Ten skubany wiedział, co w nich jest i tylko gesty błagalne "nie rzucaj!".

Jak znalazł się Pan w Szczecinie?

- W pewnym sensie powróciłem po tułaczce w swoje rodzinne strony. Pochodzę ze Świdwina, który jest dość niedaleko od Szczecina. Wyjechałem stąd zaraz po maturze w 1977 roku, próbowałem wtedy zdawać do szkoły teatralnej ale skończyło się to małą chryją. Otóż, mimo że moja szczęka była i jest moim zdaniem w porządku, przy zdawaniu do szkoły teatralnej zaczęto sprawdzać zgryzy. Okazało się, że moja dolna szczęka jest kompletna, 16 korzonków mam do dzisiaj, wprawdzie co drugi jest leczony - ale swoje, natomiast na górze mam mniejszy łuk i zmieściło mi się tylko 14 zębów, i to był problem. Miałem krzywy zgryz. Na szczęście mam całkiem dobry słuch i gdyby to powodowało jakąś wadę wymowy, od razu bym to wychwycił, nic takiego jednak nie miało miejsca. Próbowałem zdawać w dwa miejsca: do Warszawy i do Krakowa, zaliczyłem dopiero za czwartym podejściem ale trafiłem ostatecznie do Wrocławia. Nawet, kiedy byłem już na drugim roku, jedna pani mówi do mnie "Panie Mirku, pan ma krzywy zgryz", mówię do niej, że brody nie cofnę a zębów zdrowych usuwać nie będę. Najlepsze, że to ona była przewodniczącą komisji, która mnie przyjmowała.

Od razu na wydział aktorski?

- Niektórzy mówią, że poszedłem po łatwiźnie, ale ja nie wybrałem takiej łatwizny. Poszedłem na wydział lalkarski ale stwierdziłem, że jeżeli już mam iść na wydział lalkarski, to przynajmniej taki, gdzie będę miał do czynienia z aktorami z planu żywego, z teatru dramatycznego i tak trafiłem do Wrocławia, gdzie przez rok wydział lalkarski i aktorski były razem. Wiele osób pokończyło "lalki" a pracują jako ludzie dramatu. Na czwartym roku trafiłem do Słupska, do teatru lalek, gdzie poszedłem za żoną, która tam kończyła pedagogikę. Do Szczecina de facto trafiłem w bardzo złym dla mnie czasie, bo po blisko trzyletnim pobycie w Stanach Zjednoczonych.

Wyjechał pan zaraz po studiach?

- Nie, najpierw byłem 6 lat w Kaliszu w Teatrze Dramatycznym. Wszystko byłoby tam dobrze, ale czułem, że mam dość. Pamiętam, jak grałem tam Papkina w "Zemście" reżyserii Waldemara Wilhelma - to jest mistrz wiersza i fechtunku. To on ustawiał pojedynki, chociażby w takich filmach jak "Potop". Potem się okazało, że przyszły czasy największego zawirowania, był to przełom lat 80. i 90. W teatrze było coraz trudniej i nie wiem jakim cudem dostałem wtedy wizę i zaproszenie do Ameryki od koleżanki. Nie miałem pieniędzy, ani polskich, ani dolarów, tylko pożyczone korony szwedzkie. Ale skoro dostałem pozwolenie, to pojechałem na trzy lata. I niestety, znowu się okaleczyłem, bo poleciałem, kiedy właśnie wybrano Wałęsę. Dużo pracowałem w ośrodkach polonijnych w Trenton, mieszkałem też w Nowym Jorku, gdzie trafiłem nawet do Metropolitan Opera, do działu kadr. Chciałem pracować jako pracownik sceny, wiedziałem, że mogę robić cokolwiek, byle przy scenie, a nuż dadzą mi postatystować gdzieś przy Pawarottim. Jednak na to trzeba było długo oczekiwać, ja w dodatku nie byłem w związkach zawodowych, więc nawet te kadry, to był cud. Miałem jednak dosyć Nowego Jorku, mieszkałem na Queens, tam wciąż dochodziło do strzelanin, narkotyki, trupy, strach było tam mieszkać, więc opuściłem Nowy Jork i Metropolitan Opera.

Wrócił pan potem do Kalisza?

- Tak, ale w pewnym sensie znowu zrobiłem sobie krzywdę, bo zdradziłem żonę dla dyrektora Opatowicza. Znaliśmy się wcześniej z czasów szkolnych, kiedy ja byłem na drugim roku, on przyszedł na pierwszy. Adam był już po średniej szkole muzycznej i poznaliśmy się na korytarzu. Okazało się, że mamy wspólne zainteresowania, poczucie estetyki. Na początku przynosiłem mu wiersze, do których on komponował muzykę, i tak powstawały nasze piosenki, piosenki, które później usłyszałem właśnie tu w Szczecinie, w "Piwnicy przy krypcie".

Dlaczego akurat Szczecin?

- Właśnie przez Adama. Na początku lat 90 Opatowicz, Gosia Iwańska, Adam Dzieciniak poszli do Słupska. W pewnym momencie znalazł się Stanisław Tym, który został dyrektorem teatru w Elblągu i zabrał kilka osób ze sobą do Elbląga. Ja prawdopodobnie też bym się tam zjawił ale byłem o rok niżej, mimo że byłem o rok starszy. W międzyczasie robiłem jeszcze Studium Kulturalno - Oświatowe w Opolu. Kiedy wróciłem do Kalisza, początkowo dyrektor teatru nie chciał mnie przyjąć, powiedziałem trudno - jadę do Adama, skoro ten mnie nie chce przyjąć. Adam został właśnie dyrektorem w Szczecinie. Zresztą najpierw poszedłem do Ani Augustynowicz, która też mnie poznała w Kaliszu. Dopiero po latach zrozumiałem, że gdybym wtedy nie przyjął angażu w Polskim, pewnie dostałbym się do Współczesnego.

Gdzie pan obecnie zamieszkuje?

- Tu, w Teatrze.

A jak to się stało?

- Jakiś czas temu, kiedy przydzielano mieszkania, ja nie zgodziłem się przyjąć TBS-a. Mogłem dostać mieszkanie w kamienicy w koszmarnych warunkach, bo nawet toaleta była na półpiętrze, dostępna dla wszystkich. Nie zgodziłem się. Zamieszkałem w pokoju gościnnym w Teatrze. Nie chciałem przenosić się do mieszkania, gdzie było pijaństwo, wtedy była to niebezpieczna ulica. I tak zostałem, jak Stefan Jaracz, który podobno całe życie zamieszkiwał w Teatrze. Ja już się z tym pogodziłem, wszystko mam pod nosem, w dodatku mam wciąż styczność z młodymi aktorami, którzy zajmują pozostałe pokoje gościnne.

Czyli Teatr Polski to dla pana prawdziwy dom?

- Tak, chociaż muszę powiedzieć, że kiedy jedna pani, która u nas sprzedaje róże i jest w dodatku radiestetką, przeszła się z tymi swoimi różdżkami, odkryła, że cały Teatr i teren wokół niego jest umiejscowiony na ciekach wodnych. Zresztą Niemcy mówili, że obcy ludzie, którzy się tu nie urodzili, nie powinni tu mieszkać, co 7 lat przesiedlano stąd mieszkańców.

Co takiego wyjątkowego dostrzega pan w Teatrze Polskim, dlaczego po 15 latach wciąż dobrze jest tu pracować?

- Ta wyjątkowość to właśnie kabaret Czarny Kot Rudy. To, co kiedy tu z Adamem przychodziliśmy, od razu zaplanowaliśmy zrobić. Ja bym pewnie nie przyszedł tu do pracy, gdyby nie plany założenia kabaretu. On nas integruje, wchodzimy w interakcje z widzem, to jest cudowne. Kiedy przyjechał do nas Zenon Laskowik i zobaczył "Pornografa", spodobało mu się, szczególnie reakcja publiczności ale stwierdził, że on by tak nie mógł. To jest ta różnica między nami, a kabaretami estradowymi - my jednak potrzebujemy przygotowania aktorskiego. Oni są na scenie zabawni, śmieszni, ale gdyby mieli przedstawić jakiś monolog, zaśpiewać piosenkę, to bez przygotowania aktorskiego, wyszłoby tragicznie.

Wiele znakomitych postaci przewinęło się przez scenę Polskiego, również przez jego widownię?

- Tak, co tu dużo mówić - Janusz Józefowicz wciąż nam robi choreografię, przyjeżdża na spektakle z Nataszą Urbańską, współpracuje z nami Tym, Andrus. Można wymieniać bez końca, ile przyjaźni i wspaniałych ludzi jest związanych z tymi deskami. Wiele też już odeszło i ta tylna ściana w Czarnym Kocie jest dla umarłych, umieszczamy tam ich wizerunki, żeby wspominać. Ostatnio domalowano nam Panią Elę - bufetową, była jak matka dla nas wszystkich.

Czy myśli pan, że kiedyś skończy się dla pana ta przygoda z teatrem?

- Oby, jak najpóźniej.

Dziękuję za rozmowę.

Również dziękuję.

Na zdjęciu: Mirosław Kupiec w przedstawieniu"Sufit Jonasza Kofty".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji