Artykuły

Wszystko musi płonąć

OLENA LEONENKO romanse Wertyńskiego, rosyjskiego pieśniarza i poety z początku XX wieku, śpiewa z wielką czułością.

Na Ukrainie była w cyrku kobietą gumą, grała epizody w filmach, zbierała pieśni ludowe. W Polsce jeździła od teatru do teatru, sprzątała, żeby mieć na jedzenie. Dziś w Teatrze Ateneum śpiewa romanse Wertyńskiego. Gdyby nie to, stałabym na placu Niepodległości w Kijowie, mówi Olena Leonenko [na zdjęciu] w rozmowie z Aleksandrą Szarłat.

Czy można w ciągu godziny opowiedzieć historię życia Aleksandra Wertyńskiego? Nie można. Ale ja pracowałam w cyrku, a obecnie mieszkam w Polsce... - Olena z lekkim wschodnim akcentem zwraca się do publiczności siedzącej przy stolikach jak w kabarecie sprzed lat. Jest w czarnej sukni z przezroczystymi wstawkami. Jej rudawe włosy są wystylizowane na lata trzydzieste. Romanse Wertyńskiego, rosyjskiego pieśniarza i poety z początku XX wieku, śpiewa z wielką czułością.

Twój STYL: Aktorzy często mówią, że role zmieniają ich życie. Czy Wertyński zmienił coś w Twoim?

Olena Leonenko: Bardzo dużo. Nauczył mnie dystansu. Potrafił łączyć patos z ironią, ból z uśmiechem. Długo uczyłam się tej kombinacji. Kiedy przyjechałam w 1990 roku do Polski, tak bardzo mi na wszystkim zależało! Na kontaktach z ludźmi, na okazywaniu uczuć. Nie umiałam tego ukryć. Za blisko podchodziłam do ludzi. Nie wiedziałam, że to nie wypada. Nie rozumiałam, jaką cechę powinnam w sobie rozwinąć, żeby mną tak nie telepało. Pomogły mi dopiero utwory Wertyńskiego. Granice między sztuką a życiem zostały tam zatarte. W jego piosenkach i w jego świecie nie ma pieniędzy. Są za to wielkie namiętności. Ale ten świat odchodzi.

TS: Już dawno odszedł, tylko my lubimy się w nim zatracać, bo przypomina nam o uczuciach. O miłości, na którą nie mamy już czasu.

OL: Kiedyś ludzie byli bardziej czuli, odważniej nazywali uczucia. Było więcej miejsca i czasu na miłość. Napisanie listu miłosnego czasem zabierało parę dni. Teraz SMS załatwia sprawę w kilka sekund. To smutne. Może zyskujemy na czasie, ale tracimy coś, co jest najważniejsze. Dzisiaj trudno powiedzieć "kocham cię", zwłaszcza mężczyznom. To choroba, oni często nie wiedzą, co czują. Mnie na szczęście udało się spotkać właściwego mężczyznę. Jestem szczęśliwą kobietą. Ale dlatego, że odważyłam się nią być. Dużo rozmawiam z mężczyzną, nie pozwalam mu uciekać. Nawet, kiedy to jest bolesne. Bo rozmowa rozwija związek.

TS: Miałaś męża Polaka. Co się dzieje z Twoim małżeństwem?

OL: Rozstaliśmy się. Byliśmy razem dziewięć lat. Miałam ogromny szacunek dla niego i jego sztuki, ale tylko na tym nie da się stworzyć rodziny.

TS: Bardzo chciałaś mieć dziecko...

OL: Nadal chcę. Córeczkę. Patrzeć, jak się rozwija, dać jej dużo miłości, akceptacji.

TS: Jesteś zaprzyjaźniona z pisarzem Januszem Głowackim, który w swojej świetnej książce Z głowy pisze o Tobie jako o swojej partnerce. To prawda?

OL: Nie, nie napisał tak o mnie. Musiałaś nieuważnie przeczytać. Napisał: przyjaciółka. Przyjaźnimy się od kilku lat, często razem pracujemy. Poznaliśmy się we Wrocławiu podczas pracy nad jego Czwartą siostrą, którą opracowywałam muzycznie. Kiedy go zobaczyłam, pomyślałam, że to taki wilk stepowy. Samotnik z daleka obserwujący ludzi. A potem nie zauważyłam ani odrobiny tego, co opowiadały o nim panie. Że playboy, lew salonowy. Napisałam też muzykę do Kopciucha Janusza, a on scenariusz do Nocy z Wertyńskim. To wyjątkowa przyjaźń.

TS: Jakich cech szukasz u mężczyzny?

OL: Wielu. Z wiekiem stałam się wymagająca. Miło jest, kiedy mężczyzna pachnie mlekiem...

TS: Mlekiem?

OL: Na Ukrainie mężczyźni pachnieli głównie wódką i papierosami. Nie przeszkadza mi również, jeśli ma poczucie humoru w trudnych sytuacjach. Mężczyzn pociąga w kobietach intuicja, namiętność, oddanie. Ale kiedy już nas mają, sytuacja ich przerasta. Nie potrafią brać.

TS: Co Ci daje Twój mężczyzna?

OL: Wszystko, czego mi brakowało w życiu. Ciepło, uwagę, poczucie bezpieczeństwa, dowcip, akceptację, podziw, szacunek, dzielenie się wszystkim. Kiedy pracowałam w cyrku, była tam para akrobatów. Jeździli na ogromnej kuli. On na niej stał, a partnerka na jego ramionach. Pewnego dnia spadli z kuli i stracili przytomność. Jak tylko ją

odzyskali, rzucili się ku sobie z troską, czy tej drugiej osobie nic się nie stało. Pomyślałam wtedy, że tego oczekuję od miłości. Tego rodzaju dbałości. Potem przeżyłam wypadek samochodowy. Rzuciłam się do mężczyzny, z którym byłam: "Żyjesz?!", a on odpowiedział zbolałym głosem: "Boli mnie głowa". Jak ja się czuję, nie zapytał.

TS: Co Ci dała praca w cyrku?

OL: Trafiłam tam z pantomimy, której uczyłam się od dziewiątego roku życia. To był mój dom, moja droga, szkoła życia. To tam zdobyłam wiedzę o ludziach, szacunku, lojalności. Tam, nie w domu. Bo jakie wartości przekazywał mi mój tato, elektryk, złota rączka? "Nie rób tak, jak ja robię, tylko jak ja mówię, bo wiem, co mówię". Mama, szefowa kuchni w restauracji, ciężko pracowała. Kochała mnie, ale zawsze była zamknięta w dziwnym bólu. Rozumiała jednak, że powinnam odejść z domu. Więc odeszłam. Miałam 16 lat. Lubiłam tańczyć w balecie, śpiewać, profesorowie mnie za to nagradzali, a ojciec chciał, żebym pracowała w fabryce zegarków. Musiałam walczyć o swój los. Więc cyrk to jedno z moich najważniejszych przeżyć. Zobaczyłam tam ludzi, którzy od pokoleń namiętnie go kochali i codziennie ocierali się o śmierć. Mieli szacunek do życia i ludzi. Nie było tam plotek. Tylko praca. Jednak mój upór w dochodzeniu do perfekcji w cyrku przyniósł mi więcej szkody niż pożytku.

TS: Masz na myśli kontuzję kręgosłupa po ćwiczeniach do numeru kobieta guma?

OL: Różne kontuzje. Dużo ćwiczyłam, prawie nic nie jadłam, piłam tylko wodę. Odeszłam stamtąd w gipsowym gorsecie. Potem byłam instruktorem ruchu scenicznego i pantomimy przy Studiu Filmowym im. Dowżenki. Nadwyrężyłam się po raz kolejny. Byłam ambitna. Nie miałam wykształcenia, a wszyscy wokół mnie mieli, więc koniecznie chciałam pokazać, na co mnie stać.

TS: Grałaś też epizody w rosyjskich filmach. Czy to przydało Ci się na planie serialu Glina w reżyserii Władysława Pasikowskiego, gdzie zagrałaś Ukrainkę Maszę?

OL: A wcześniej Maszę u Agnieszki Glińskiej w Bambini di Praga w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Obie były nieszczęśliwe. Pierwsza z powodu niespełnionej miłości podcięła sobie żyły, druga płakała w obawie przed deportacją i więzieniem. Przy okazji zmierzyłam się z przeszłością. Masza w Glinie jest pomocą domową, a ja, kiedy wędrowałam przez Polskę, z teatru do teatru, żeby mieć na jedzenie, sprzątałam. Choć miałam tam tylko trzy dni zdjęciowe, praca u Pasikowskiego była dla mnie fascynująca. Może jeszcze uda mi się coś zagrać.

TS: A nie żal Ci, że nie jesteś teraz w Kijowie, że nie ma Cię na placu, na którym gromadzi się cała Ukraina? Że nie śpiewasz dla nich?

OL: Wystąpiłam w Warszawie w kilku koncertach wspierających pomarańczową rewolucję. Wiedziałam, że mój brat i jego dzieci stoją od kilku dni na placu Niepodległości. Dzwoniłam do rodziców, podtrzymywałam ich na duchu. Gdybym nie pisała muzyki do nowego przedstawienia w Teatrze Współczesnym i nie śpiewała Wertyńskiego w Ateneum, pojechałabym na pewno. Jestem szczęśliwa, że doszło do tych wydarzeń. Zawsze marzyłam, że tak się stanie i Ukraina będzie wolnym krajem. Marzenie się spełnia.

TS: Czesław Miłosz, który wiele lat spędził na emigracji, mówił, że ojczyzna to język. Jak to jest u Ciebie? W jakim języku myślisz, w jakim śnisz?

OL: Teraz i myślę, i śnię po polsku. Jestem dwujęzyczna od urodzenia. Mama ma korzenie ukraińskie, tata rosyjskie. Na szczęście słowiańskie języki są do siebie podobne i w polski weszłam bezboleśnie. Nauczyłam się mówić, słuchając. Dla Miłosza słowo było tworzywem. Ja zawsze wiedziałam, że będę śpiewać. Potem tańczyłam w balecie. Nigdy jednak nie spodziewałam się, że będę komponować. Któregoś dnia po prostu zaczęłam słyszeć muzykę. Bałam się, że tracę zmysły. Nie chciałam skończyć jak Joanna d'Arc.

TS: A skąd w Tobie taka chęć do wędrówek? Jako młoda dziewczyna, zbierając pieśni ludowe, przeszłaś całą Rosję, od Ukrainy po Krasnojarski Kraj.

OL: To niepokój. Kiedy czuję, że potrzebuję tworzywa do sztuki, do życia, mogę przemierzyć całą ziemię. Czułam, że za mało umiem. Szukałam mistrzów, tematów, ludzi, którzy to robią lepiej ode mnie. Byłam biedna, nie miałam gdzie spać, ale szłam przed siebie. Gdybym się na chwilę zatrzymała, nic by z tego nie wyszło.

TS: Czy nadal nosisz przy sobie zeszyt z ważnymi cytatami? Co ostatnio zapisałaś?

OL: Zdanie słynnego rosyjskiego pianisty i dyrygenta Władimira Aszkenazego: "Życie zamknięte pomiędzy łóżkiem, kuchnią, telewizorem a łazienką, życie sprowadzone do poziomu fizjologicznych potrzeb, mechanicznych, bez potrzeby uczuć, ideałów, bez cienia refleksji". Nie chcę tak żyć, to mnie przeraża. Naszym życiem rządzi miłość i lęk. Pozostałe emocje są tylko ich pochodnymi.

TS: To też cytat?

OL: Nie, to moje. Miłość daje możliwość spojrzenia na coś głębiej, szerzej. A tam gdzie jest lęk, jest tylko skurcz, nic innego. Dlatego staram się maksymalnie poszerzyć pole miłości.

TS: Kochasz też śpiew. Czterokrotnie zdawałaś do szkoły aktorskiej, może trzeba było iść do konserwatorium?

OL: Podobno śpiewałam, zanim zaczęłam mówić. Do szkoły teatralnej w Moskwie o jedno miejsce ubiegało się wtedy 1500 osób. Nie lubię egzaminów do dziś. Ale brałam lekcje w konserwatorium w Kijowie. Tylko panie profesor nie mogły się pogodzić co do skali mojego głosu. Jedna uważała, że mam koloraturę, inna, że mezzosopran, a jeszcze inna chciała ze mnie zrobić alt. Nie umiały się porozumieć i każda ciągnęła w swoją stronę. Skończyło się to dla mnie nieciekawie, bo przez niewłaściwe ćwiczenia straciłam głos. Wyleczyłam się ludową metodą.

TS: Jak przystało na babę powietuchę, czyli czarownicę. Tak powiedział o Tobie Staniewski z teatru Gardzienice, kiedy pozwolił Ci tam zostać. Uczyłaś się ludowej medycyny?

OL: Tak, od starej znachorki. Potrafię zdjąć z człowieka wysoką temperaturę nawet na odległość. Ale umie to każdy z nas, jeśli tylko uważniej obserwuje swoje możliwości i ma otwarte serce. Miałam takie zdolności od dziecka. Kiedyś spadłam z poręczy metalowej zjeżdżalni, miałam wstrząśnienie mózgu i straciłam wzrok. Po miesiącu leczenia wszystko wróciło do normy, ale lekarz powiedział, że przy następnym takim wypadku oślepnę na zawsze. Mogło to mnie już spotkać siedem razy, więc się szczęśliwie pomylił.

TS: Siedem razy miałaś wstrząśnienie mózgu?

OL: Tak, a to wszystko z namiętności. Zawsze zapalam się do tego, co robię. Nie umiem niczego wykonywać na zimno. Wszystko musi płonąć, mieć w sobie życie, ryzyko.

TS: A nie boisz się, że możesz się spalić?

OL: Mam tyle ognia, że na pewno wystarczy.

TS: Kiedyś psycholog położył przed Tobą kartkę, na której miałaś napisać, do czego masz prawo. Przez wiele dni była ona pusta...

OL: Tak było. Na traumę dzieciństwa szukałam pomocy wszędzie. U psychologa też. Nawet u kilkunastu. Gdybym dzisiaj miała spisać swoje prawa, spis byłby bardzo długi.

TS: Co by się w nim znalazło? Jakie prawa?

OL: Do życia. Do miłości, szczęścia, godnej pracy, do przyjaźni i do mówienia "nie". Zresztą zawsze tak czułam. A teraz to wiem.

Rozmawiała Aleksandra Szarłat.

Mówią o niej baba powietucha. Potrafi zdjąć z człowieka wysoką temperaturę nawet na odległość. Takie zdolności ma od dziecka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji