Artykuły

Listy do życia

- Budując rolę, zawsze przykładam siebie do postaci, a nie odwrotnie. Za każdym razem odkrywam w sobie coś nowego, zawsze przekraczam granice, których nie spodziewałam się przekroczyć - mówi MARIA SEWERYN.

Moment, gdy kończy się przedstawienie i aktorzy kłaniają się publiczności to dla Marii Seweryn [na zdjęciu] chwila symboliczna. Wtedy wraca do siebie. Jeszcze w kostiumie i teatralnym makijażu, ale już inaczej oświetlona i bliższa prawdy. Ukłony po przedstawieniu to dla niej rytuał, który pozwala jej wyjść z teatru, nie zabierać roli do domu.

Gdyby jej życie porównać do puzzli, z poszczególnych elementów nie dałoby się złożyć spójnego obrazka. Bo ona żyje w różnych światach. "Cóż to za śmieszna mieszanka Jandy i Seweryna" - powiedział o niej po egzaminie do szkoły teatralnej Jan Englert. Od tego czasu minęło jedenaście lat i Maria Seweryn udowodniła, że potrafi iść własną drogą, daleką od ścieżki wydeptanej przez rodziców. Gra trudne role w mrocznych offowych spektaklach. Jednocześnie nie udaje, że wzięła się znikąd. U boku Krystyny Jandy trzy lata występowała w "Opowiadaniach zebranych" Donalda Marguliesa, teraz w telewizji oglądamy ich wspólny serial "Męskie-żeńskie". Pozwoliła, by w "Tartuffe, czyli obłudnik" Moliera reżyserował ją ojciec Andrzej Seweryn. Teraz, gdy w domu opiekuje się trzymiesięczną Jadwigą, myśli czasem: "Mam dwie zdrowe córki, mąż mnie kocha. Czy potrzeba mi jeszcze czegoś?".

Trzy światy, między którymi nie musi lawirować. One same, choć tak od siebie odległe, jakoś do siebie przystają.

Odwrócona kolejność uczuć

Maria Seweryn lubi uciekać przed siebie. Skacze w przepaść. A dopiero potem cofa się kilka kroków, by zrozumieć, jak to się stało, że ten skok przetrwała. Gdy była nastolatką, nic nie zapowiadało, że zostanie aktorką. Chodziła do francuskiej szkoły, a jej mamie marzyło się, że potem wyjedzie za granicę i w Paryżu, Londynie lub Nowym Jorku zrobi karierę w jakiejś zaskakującej dziedzinie. Ona była typem dziewczyny kumpla. Zdarzało się, że w tramwajach zwracano się do niej per "chłopcze". Aż nadeszła rola w "Kolejności uczuć" Radosława Piwowarskiego. Miała siedemnaście lat i połknęła bakcyla. Na nic się zdały rady rodziców - postanowiła zostać aktorką. Dla córki dwojga wybitnych aktorów to, wbrew pozorom, decyzja trudna. To skazanie się na porównania, na ataki. Na to, by zawistni mówili, że pomogli jej rodzice, a złośliwi, że im nie dorównuje. - Były momenty, gdy myślałam, że powinnam może przybrać jakiś pseudonim. Ale to jest małe środowisko i tak wszystko byłoby jasne. A tylko ono interesuje się tak moimi rodzicami, publiczność nie zwraca na to uwagi - mówi aktorka. Gdy w wieku 22 lat wychodziła za mąż, nie pomyślała nawet o zmianie nazwiska. - Wtedy i tak było za późno, bo już funkcjonowałam w zawodzie. A poza tym nie chciało mi się zmieniać dokumentów. W aktorski świat wkroczyła więc jako córka Seweryna i Jandy - mistrzów klasycznego teatru. I czym prędzej umknęła klasyce. Rozenkrantz w "Hamlecie" u Warlikowskiego, Lulu w "Shopping and Fucking" Marka Ravenhilla u Piotra Łysaka, Nadia "Polaroidach" u Anny Augustynowicz, tytułowa "Panna Julia" u Piotra Łazarkiewicza, główna rola w "Przypadku Klary" Dei Loher u Magdaleny Łazarkiewicz - to jej najważniejsze role. Role, które wymagają od aktora zaangażowania totalnego. Role naładowane emocjami i do bólu fizyczne. Role, które każą przekraczać granice. Takie, kiedy dwa tygodnie przed premierą balansuje się na skraju fikcji i rzeczywistości, a po spektaklu nie dają zasnąć. - Budując rolę, zawsze przykładam siebie do postaci, a nie odwrotnie - ja mam stać się bohaterką, którą gram, a nie ona ma być podobna do mnie - tłumaczy Maria Seweryn. - Za każdym razem odkrywam w sobie coś nowego, zawsze przekraczam granice, których nie spodziewałam się przekroczyć - mówi. I nie ma tu na myśli scenicznego rozbierania, bo to jest ze wszystkiego najmniej ważne. - To rozbiera się postać, a nie ja. Bez tego rozgraniczenia w ogóle nie można grać. Kreacje w teatrze awangardowym to jej prywatny skok w przepaść. O kilka kroków do tyłu, o czas na zastanowienie zadbała matka, Krystyna Janda. - Był sezon, kiedy w trzech sztukach popełniałam samobójstwo. Mama była na widowni, cieszyła się, chwaliła. Jednak pewnego dnia przyszła i powiedziała: "Fajnie być w awangardzie. Ale, żeby się buntować, trzeba wiedzieć przeciw czemu" - opowiada Maria. I tak z desek teatru Rozmaitości trafiła na scenę teatru Komedia, gdzie przez trzy lata grała "Opowiadania zebrane". To był nie tylko oddech po ciężkich tekstach. To była też nauka dykcji, oddychania, poruszania się. Przekładanie na środki wyrazu tego, co czuła intuicyjnie. - Jednocześnie w Rozmaitościach grałam Rozenkrantza. I widziałam, jak poprawiam tę rolę z sezonu na sezon. Właśnie dzięki prostej, wydawałoby się, roli w "Opowiadaniach...". Dzięki temu też otworzyła się na teatralną klasykę - Moliera i Marivaux.

- Zaczęłam od końca. I dobrze. Gdybym na początku grała pokojówki, nie byłoby ról u Ani Augustynowicz i Łazarkiewiczów. Gdybym zaś nie zgodziła się na klasykę, zostałabym w szufladce z napisem "neurotyczki" - mówi. - I pewnie nie zostałabym w zawodzie, bo to były bardzo obciążające role.

Lena, Jadzia, Robert...

Nie jest tak, że w neurotycznych bohaterkach, które grała, nie było prawdy o niej. Choć tego nienawidzi, jest emocjonalna do bólu. Nie zamyka za sobą drzwi, a trzaska nimi, odcinając drogę powrotu. Jak wtedy, gdy odeszła z warszawskiego Teatru Powszechnego, by zagrać u Krzysztofa Warlikowskiego. Na próbach potrafi urządzić awanturę, płakać i kląć. Niewiele brakowało, by zburzyła swój azyl - wypieszczony dom, bo chciała uciekać tam, dokąd niosły ją emocje. - Na szczęście rozsądek moich najbliższych zawsze sprowadzał mnie na ziemię - mówi Seweryn. Rytuał ukłonów, tak ważny dla niej w teatrze, wprowadza porządek w jej życie. Kiedy kłania się przed publicznością, może oczyszczona spokojnie wrócić do domu. Gdy wychodzi do teatru, w pewnym sensie kłania się przed rodziną. Bardzo dba o to, by nie mieszać tych światów. Maria Seweryn wyszła za mąż bardzo wcześnie, była na trzecim roku studiów. "Przychodzi taki moment, że kobieta spotyka mężczyznę i wie, że to jest mężczyzna, z którym chce mieć dziecko" oświadczyła mamie, cytując jej kwestię z "Człowieka z żelaza". Jej metoda: "skok do przodu i kilka kroków do tyłu, by spojrzeć z perspektywy" sprawdza się w teatrze i sprawdziła się w życiu.

Mąż, Robert Jaworski, niezwiązany z branżą pokochał ją razem z jej szaleństwami. Zaakceptował jej przyjaciół - aktorów Rafała Mohra i Arkadiusza Janiczka, którzy w ich mieszkaniu czują się jak u siebie. Dorastająca Lena (w tym roku pójdzie do szkoły) uczy ją pokory wobec pracy. Mówiąc inaczej - "ustawia priorytety". Maleńka Jadwiga daje poczucie spokoju, życiowej stabilizacji.

- Osobie tak rozchwianej emocjonalnie jak ja, nieumiejącej do końca pogodzić się ze sobą, dzieci dają bardzo dużo. Zmuszają do przeanalizowania tego, co za mną. A taka analiza prowadzi do jednego wniosku: jest dobrze - mówi Maria Seweryn.

Pamięta swoje młodzieńcze marzenia, czas, gdy wszystko wydawało się możliwe. Rzeczywistość je zweryfikowała. Teraz już wie, że pewnych ról nie zagra. Wie, że nie wyjedzie za granicę - nie miałaby odwagi ani serca, żeby zostawić w Polsce rodzinę. "Pewne rzeczy się nie wydarzą, ale przyjdzie czas na takie, które wcześniej byłyby niemożliwe" powtarza jej ojciec.

Mam w sobie chłopca

W "Pannie Julii" Augusta Strindberga Seweryn zagrała córkę hrabiego, którą flirt ze służącym doprowadził do samobójstwa. To rola, którą Seweryn stawia w czołówce swych najważniejszych kreacji. Zagrała to, czego się po sobie nie spodziewała - namiętną, wybujałą kobiecość. Klasycznej kobiecości Maria Seweryn ciągle się uczy. Nie do twarzy jej w garsonkach, nie nosi butów na wysokich obcasach. Chodzi w dżinsach i T-shirtach, nie układa włosów. Eksponuje swoją figurę, ma piękny uśmiech. Gdy czyta w recenzji, że zagrała brzydką żonę, zżyma się: "Dlaczego brzydką, a nie nieszczęśliwą?". Lubi, gdy mąż jej mówi, że jest atrakcyjna dla mężczyzn, bo nie do końca jest o tym przekonana. W wywiadzie udzielonym po premierze "Panny Julii" mówiła: "Julią nie jestem na pewno, choć kiedy mówi, że jest w niej trochę z mężczyzny i kobiety, to ja to rozumiem i biorę do siebie. Nie chodzi o żaden seksualizm, ale czuję, że mam w sobie coś z chłopca". To, co w czasach licealnych było dla niej nieszczęściem (gdy w tramwaju zwracano się per "chłopcze"), teraz jest atutem, który zamierza wykorzystać w teatrze. - Szekspir tak konstruował role, że mogą je grać i kobiety, i mężczyźni. Królowa w "Kupcu weneckim" to najlepszy przykład - mówi. - On wierzył, że można tak przebrać kobietę, że nikt jej nie rozpozna. Ja też w to wierzę i - mam nadzieję - zagram kiedyś męskie role. Bardzo bym chciała. Jednak, gdy dowiedziała się, że na świat przyjdzie Jadwiga, oświadczyła przyjacielowi: "Jak urodzę i odpuchną mi nogi, jedziemy kupić szpilki". W czasach szybkich karier i wolnych związków, kobiety zwykle najpierw kupują szpilki, potem robią karierę, a po trzydziestce znajdują męża. W Marii Seweryn zwyciężyła przekora. Mąż, dzieci, pasmo zawodowych sukcesów - to już ma. W marcu skończy trzydzieści lat. I kupi sobie szpilki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji