Artykuły

Ogień i lód

Taki teatr nie znosi kompromisów. Barbara Sass nie kokietuje widzów, nie chce nikomu ułatwiać zadania. Jej Idiota jest ciemny, pełen namiętności i emocji. Z ciszy rozlega się krzyki i nie ma przed nim ucieczki. Czasem tę ciszę przeszyje okrutny śmiech - śmiech, który mógłby zabić. Być może jest to przedstawienie o samotności. O tym, że najtrudniej jest wytrzymać samemuze sobą, bo w głębi - w sobie samym - tkwi najpotężniejszy wróg. Bohaterowie noszą w sobie strach. Boją się własnego następnego słowa, gestu, który miał i być zabawą, a okazał się przemyślnym zadawaniem ran. Ludzie Dostojewskiego i Sass nie poznają samych siebie, dlatego pozostał im tylko lęk.

Dokonać pełnej adaptacji Idioty Fiodora Dostojewskiego to graniczy z niemożliwością. Przed laty Andrzej Wajda zostawił: tylko Rogożyna i Myszkina i wielką scenę nad zwłokami Nastazji Filipowny. Ostatnio próbował mierzyć się z powieścią Grzegorz Jarzyna, ale dotkliwie przekonał się, że arcydzieła bywają zabójcze, a za zbytnią zuchwałość płaci się ośmieszeniem.

W krakowskim Teatrze im. Słowackiego jest inaczej. Myszkin, Rogożyn, Nastazja, Agłaja i jeszcze Lebiediew. Tylko oni i jeszcze grupa postaci niemal epizodycznych, ustawionych w tle, wychodzących na pierwszy plan tylko wtedy, gdy to konieczne. Takie myślenie o utworze imponuje dyscypliną. Nie ma efektownych gierek, wręcz nie uchodzą pokusy efektownych sekwencji jako nic nie znaczących ozdobników. Sass jest surowa - przede wszystkim względem siebie. Trzyma się krótko. W jej czterogodzinnym widowisku trudno znaleźć niepotrzebną chwilę. Wszystko na swoim miejscu - ciemność, światło, pauzy, kulminacje. Rozedrgany szalony świat ludzi Dostojewskiego, świat, którego żadną miarą nie da się okiełznać. I sceniczny świat Barbary Sass - świat precyzji, porządku i konsekwencji. W nim nie ma miejsca na przypadek ani na rzeczy niekonieczne.

A więc bohaterowie w zbliżeniu, nie występują w tłumie, nie mogą nigdzie się ukryć, już od prologu - pierwszej rozmowy Myszkina (Krzysztof Zawadzki) z Rogożynem (Radosław Krzyżowski) w pociągu. Sass i współpracujący z nią reżyser światła Wiesław Zdort potrafią zbudować iluzję podróży. Za oknami pociągu noc, migają tylko niespokojne światła i jeszcze miarowy szum kół po szynach, jedziemy...

W istocie nie ma to jednak większego znaczenia. Nie ma znaczenia znakomita przestronna jasna scenografia Jagny Janickiej (jasny jest świat - ciemni bohaterowie). To tylko przestrzeń gry, jej element nie do pominięcia. A przecież i Zdort, i Janicka, i sama wreszcie Sass jakby zapominali na chwilę o tym, co tu zrobili, o swojej pracy. Nie pamiętamy już o poszczególnych elementach, bo zostaje całość. Praca nad literackim arcydziełem stała się testem na skromność i pokorę. Nieważny ja, nieważny jeden czy drugi nawet świetny pomysł. Trzeba znać swoją miarę w potyczce z Dostojewskim, a wtedy i tak wyjdzie się na swoje. A więc nie ma scenografii janickiej, nie ma świateł poustawianych przez Zdorta. jest Dostojewski i jest teatr. To wszystko.

Ciemny nieprzyjazny świat. Rogożynowi towarzyszy w podróży Lebiediew (znakomity Krzysztof Jędrysek) - dziwna, nieprzyjemna, zgoła wręcz karykaturalna persona. Kiedy odchodzi przechyla się całą sylwetką na boki, ciężki i pokraczny, a jednocześnie śmieszny i groźny, jest w nim właściwe temu światu rozdwojenie. Z pozoru nic nie zwiastuje nieszczęścia. Ludzie ze sobą są i zdawałoby się potrafią razem żyć. Ale wystarczy moment, jeden mocniejszy akord, iskra szaleństwa, aby złudzenie prysło. Wtedy harmonia pęka, świat rozpada się, a ludzie w jednej chwili stają gotowi do zbrodni. I nie poznają się aż do końca - przerażeni. Sass punktuje te chwile, wydaje się, że dla nich robi całe przedstawienie. Wtedy właśnie widać człowieka - z całym jego dobrem i bezprzykładną podłością, czasem pięknego, częściej obrzydliwego. Chwile wzniosłe sąsiadują z momentami, gdy pozostaje tylko wulgarność i zadawane na oślep ciosy. A czasem wszystko spointuje szyderczy bezlitosny i okrutny śmiech, bo kto powiedział, że trzeba Dostojewskiego grać z nabożną atencją. W końcu nawet spocony student pochylający się z siekierą nad staruchą może być śmieszny.

Barbara Sass nie próbuje z góry narzucać obrazu scenicznej rzeczywistości, nie interesują jej rozległe panoramy. Być może ceną za takie ujęcie jest poświęcenie epickiego wymiaru opowieści, ale chcąc zachować i to, i precyzyjne portrety bohaterów z góry stato się na straconej pozycji. Dlatego Sass wybrała - zamiast panoramy społeczeństwa i krytyki Rosji XIX wieku - spojrzenie w głąb dusz. Bezceremonialne, bezczelne, pozbawione współczucia, chwilami wręcz okrutne wobec bohaterów.

W tym przedstawieniu nie ma prostych sytuacji, ludzi jak monolit, oczywistych gestów i uczuć, jednoznacznie brzmiących ocen. Ważne są te wszystkie rysy, pęknięcia, odkrywane w najmniej oczekiwanych chwilach. Dobro Myszkina - Krzysztofa Zawadzkiego, który chce po swojemu poukładać świat. I od razu pytanie - a może Książę to uzurpator, bo komu w końcu dane jest takie prawo?

Myszkin Zawadzkiego ma twarz męczennika. Jasne spojrzenie i tylko gdzieś głęboko w oczach ból. Być może nie rozumie tego wszystkiego i swą chorobę przyjmuje jak wybawienie. Jest Idiotą - świętym, który chce zbawić świat. Ale bywa też tchórzem, pięknoduchem, zapatrzonym w swe dobro, rozkochanym w szlachetnych czynach. Myszkin nie wie, że jego dobro może obrócić się we własne przeciwieństwo. Więcej - może dotkliwie ranić.

Tak samo uśmiech, młodość, radosne zabawy. Dominika Bednarczyk z początku gra Agłaję lekko, jakby bez wysiłku. Ot, dziewczyna z dobrego domu, która chce do ostatniej chwili korzystać z praw dziecięcego wieku. A potem w jednej chwili wszystko się zmienia - Agłaja - dziecko, Agłaja - bierny obserwator zdarzeń ostrym gestem, nagłym krzykiem niezgody burzy otaczający ją pozorny ład. Walczy o swoje, chce brać miłość, nie ukrywa pożądania, stawia na szali uczucia, gotowa jest narazić się na ból, a czasem i go zadać. Znakomita nieoczekiwana rola. Nie sposób przewidzieć następnego kroku, gestu, wyrazu twarzy aktorki. Agłaja Dominiki Bednarczyk pozostaje tajemnicą - trudno jest zagrać więcej.

Nastazję Filipowną Anny Radwan-Gancarczyk dobrze określa kostium. To czarna dama, w wąskich ciemnych sukniach i srebrzystych szalach, wydaje się krucha, eteryczna, jakby nierzeczywista. Nastazja Anny Radwan to jednocześnie ułuda, powracająca do kochających ją mężczyzn, i twardy gracz, który wyzywa świat na pojedynek. Radwan potrafi zagrać klasyczną femme fatale, a potem jednym ruchem zburzyć ten wizerunek. Jej Nastazja wydaje się być kobietą o sercu z lodu, ale po chwili dochodzi do głosu samotność. Ona wydaje się usprawiedliwieniem i każe patrzeć inaczej. Widzieć tę Nastazję jako człowieka przerażonego tkwiącym w niej złem. Wtedy jej śmierć stanie się jeszcze jedną ofiarą - może odkupieniem?

Rogożyn Radosława Krzyżowskiego jest z pozoru najbliższy stereotypowemu myśleniu o tej postaci. Niespokojny duch, czarny typ, który kocha i nienawidzi z niespotykaną u innych siłą. Krzyżowski gra tak, jakby chciał odwrócić uwagę od ciemnych tajemnic Rogożyna, zmylić tropy. Pewnie rzuca przed siebie słowa, chodzi szybko, jakby nie miał chwili do stracenia. I tylko kiedy skamle o miłość Nastazji, kiedy z nożem rzuca się na Myszkina, złudzenie opanowania i kontroli pryska. Krzyżowski nie boi się ostrego grania. Jego Rogożyn pęka, rozsypuje się w oczach, zapada w siebie. A potem? Potem jest monolog nad zwłokami ukochanej - bezbarwnym głosem, jakby już wszystko przeminęło, było obok, straciło znaczenie. I jeszcze rechot Rogożyna - straszny, bo bezradny i oskarżycielski zarazem. Najmocniejszy akcent na zwieńczenie wstrząsającej roli.

Nareszcie widać w Teatrze im. Juliusza Słowackiego zespół. Aktorzy w pełni skupieni na swych rolach, niezależnie od tego, jakie zadania im przypadły. Nie ma gwiazdorskich póz, grania na siebie, bez oglądania się na partnera. Nie przeszkadzają mi dwa może słabsze od innych występy. Nie ma wątpliwości - to teatr szlachetny, wreszcie teatr, który nie jest celem sam w sobie.

Cóż za ulga! Dostojewski i Sass przywracają właściwe proporcje, odbudowują chore ostatnio hierarchie. Mocne zdania, zapadające w pamięć obrazy. Wreszcie wszystko na swoim miejscu - po zalewie sztuk w rodzaju Sarah Kane (co była Szekspirem i Beckettem w jednej osobie) i przeróżnych autoterapeutycznych inscenizacjach. Teatr jest tylko teatrem, a Dostojewski Dostojewskim - i niech tak pozostanie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji