Artykuły

Hocki-klocki, kto to jest Przegrodzki?

- Trudno mi uwierzyć, że to już 60 lat. Leżę na łóżku i myślę: "Igor, czy ty zwariowałeś? 60 lat na scenie?" - IGOR PRZEGRODZKI, aktor wrocławski z Teatru Narodowego, nie tylko o życiu w teatrze.

Krystyna Pytlakowska: Pomówimy o anegdotkach.

Igor Przegrodzki [na zdjęciu]: Oj, trudny temat.

Dlaczego ? Przecież jest pan kopalnią anegdot, historyjek, legend teatralnych ?

- Wie pani, ja mam 78 lat, muszę selekcjonować to, co zatrzymuję w pamięci, od tego, co niewarte zapamiętania. Bo za dużo tego. Ja nawet niektórych ludzi nie pamiętam, choć jeszcze parę lat temu ich znałem.

Przesadza pan, panie Igorze. Jest pan znakomitym gawędziarzem.

- Ale nie zbieram anegdot. Kiedyś zrobiłem coś strasznego i to właśnie jest anegdota: spaliłem swoje notatki, które zapisywałem dzień po dniu. 637 stron.

Autodafe ? Chęć autodestrukcji?

- Nie. Ale pomyślałem, że ktoś po mojej śmierci będzie to czytać i powie: ten Przegrodzki był starym idiotą.

Idiotą?!

- Powiedzieliby więc, że stworzyłem fikcję, wymyśliłem sobie jakieś wydarzenia. Zapisałem tam bowiem przypadki absolutnie niewiarygodne, które spotkały mnie naprawdę.

Szkoda, ze pan spalił ten pamiętnik. Jest pan żywą historią teatru. Trzeba było zostawić coś dla potomnych.

- Teraz tego żałuję. Wielu wydarzeń już nie odtworzę. Ani klimatu, jaki im towarzyszył. Tej niewiarygodności trochę mistycznej. Wie pani, przez wiele lat nie zdarzyło się, żeby mi mama nie zrobiła śniadania. Co rano miałem je naszykowane na talerzu i tylko raz mi go nie zrobiła. To było 12 listopada 1972 roku. Wieczorem miałem premierę spektaklu "Hotel Astoria". Mama obudziła mnie i mówi: "Igor, idę do fryzjera, a śniadanie zrób sobie sam". Chciała ładnie wyglądać na premierze. "Nie zrobisz śniadania?" - zapytałem zdziwiony. "Nie. Tym razem zajmiesz się tym ty". No i poszła. Aza 15 minut-walenie do drzwi. "Kto tam?" "Pan otworzy, panie Igorze". "Co się stało?" "Pańska matka zginęła pod samochodem. .." O Boże, gdyby zrobiła mi to śniadanie, wyszłaby później, uniknęłaby śmierci.

Nie wolno tak myśleć.

- Muszę o tym myśleć. Muszę analizować. Ja wiem, że decyzja została podjęta gdzieś wyżej, ale zawsze mówię moim studentom, że najpierw trzeba poznać samego siebie, a potem iść na scenę.

Czy można poznać siebie?

- Trudne pytanie. Do końca chyba nie. Sam nie wiedziałem, jak się zachowam. Zagrałem w tym wieczornym przedstawieniu. Grałem potem przez parę dni. Koledzy mówili: "Igor, idź do domu, nie pracuj, jakim prawem grasz po czymś takim?". A ja na to: .Jesteście durni, mama dla mnie miała być na premierze , nie dla was". I na pewno była. Ciągle mi się zdawało, że siedzi na tym wolnym miejscu. A że miałem oczy pełne łez, to już moja prywatna sprawa.

Teatr musi wygrywać w pojedynku z. życiem ?

- Musi. Nie ma prywatnych spraw na scenie. A ten spektakl mnie uratował. Jasne, że mogłem wziąć dni wolne. Tylko po co? Żebym przepłakał je w swoim pokoju? Właśnie takie historie odnotowywałem w swoim dzienniku.

I pozbył się pan go.

- Ja w ogóle odłożyłem życie na półkę. Cały okres wrocławski...

Zatem 50 lat, bo tyle pan był we wrocławskim teatrze. Można tak przekreślić pół wieku ?

- I to bez trudu.

Ile ról pan tam zagrał? Tysiąc?

- Eee, tyle nie. Najwyżej 300.

A ile z nich pan pamięta i ceni?

- Może trzy, może pięć. Dziś nie umiałbym powiedzieć, dlaczego zrobiłem je dobrze.

Dobrze zagrana rola, to taka, kiedy widz zapomina, że to teatr?

- Chyba trafiła pani w sedno. Chociaż teatr dla mnie to zawód, piękny zawód. Czy się komuś podoba, czy nie, o godzinie 19 gong i trzeba wyjść na scenę, zapomnieć o wszystkim, co jest na zewnątrz. Następuje niezwykłe oczyszczenie.

Teatr to tez. sposób na życie?

- Być może. Dla mnie był przeznaczeniem. Mój ojciec był bardzo przeciwny, żebym został aktorem. Miałem być architektem. Ale po śmierci ojca mama powiedziała: "Rób, co chcesz. Ojciec już nie żyje, a ty masz być szczęśliwy". No i poszedłem do teatru, chociaż miałem tylko świadectwo ukończenia szkoły powszechnej. Nawet matury nie miałem. Mama powtarzała, że urodziła niedouczonego durnia.

To było w Wilnie.

- Tak się to wszystko dziwnie działo. Urodzony w Warszawie, ochrzczony pod Wilnem. Kiedy ojciec umarł, w 1944 roku, miałem 18 lat. Mój kolega chciał zdawać do szkoły teatralnej. Powiedział, że ja się do tego zawodu zupełnie nie nadaję. Mam w sobie przekorę, więc również pojawiłem się na egzaminie. Kolega nie zdał, a ja - tak. Do Studium Dramatycznego w Wilnie, przy Teatrze Polskim. Praktykę sceniczną odbywałem w Olsztynie, Toruniu, Poznaniu. I wreszcie trafiłem do Wrocławia, gdzie zostawiłem kawał życia. A przeleciało ono jak jedna chwilka. Od sześciu lat jestem w Teatrze Narodowym w Warszawie. I pewnie zostanę tu do końca. W zeszłym roku na promenadzie nad morzem papuga wyciągnęła mi karteczkę, że będę żył 85 lat. Jakaś pani siedząca obok powiedziała: "I więcej nie trzeba". Może i nie, aleja lubię żyć. O, przypomniałem sobie anegdotę.

Zamieniam się w słuch.

- To było we Wrocławiu. Gramy "Otella". Ja jestem Jagonem. Scenografia to piętrowe dekoracje. Dyrektor innych nie uznawał. Wchodzę zamyślony po schodach. Muzyka taka dziwna, kolumny, cuda, jakiś pojemnik z chorągwiami. I tak wchodzę po tych schodach powolutku. A tam na górze ma mi się ukazać Otello. I nie ma go, muzyka zapowiada, że coś się stanie, rozglądam się, a Otella ani widu, ani słychu. Robię gest do inspicjenta. Wracam z powrotem, nie mając pojęcia, co robić. I nagle spośród tych chorągwi w pojemniku wychyla się Otello i mówi: "A kuku".

To było ostatnie przedstawienie ?

- Skądże. Premiera. Sama śmietanka plus recenzenci. Z trudem powstrzymałem się od śmiechu. W teatrze trzeba być przygotowanym na różne sytuacje. Z Igą Mayr, moją nieżyjącą już serdeczną przyjaciółką, graliśmy w "Krzesłach" Ionesco. We dwoje, cały spektakl. W każdym przedstawieniu byliśmy inni. Nawet w oczy sobie patrzyliśmy zupełnie inaczej . Jedno nie wiedziało, jakie będzie tego wieczoru drugie. Stanisławski napisał w swoich historiach o teatrze: "Grajcie każdego dnia inaczej ". A my bez Stanisławskiego tak właśnie graliśmy. A kiedyś, w "Garderobianym" nagle sobie przypomniałem śmierć mamy. I o mało co nie wybuchnąłem płaczem. Takie rzeczy też się zdarzają. Albo dramatyczna sytuacja: aktor ma rozwolnienie, nie wiadomo, czy dobiegnie do dekoracji, a co dopiero za kulisy. Co robić? Wtedy też j ego gra jest inna.

Które role miał pan nieudane ?

- Nawet nie pamiętam.

Ale to nie był"Hamlet".

- W "Hamlecie" nie najlepsze recenzje miałem tylko od prof. Jan Kotta. Przejechał się też po mnie, gdy grałem Williego w "Niemcach" Kruczkowskiego. Ale to był ktoś. Co nie znaczyło jednak, że jest nieomylny. Natomiast doskonale pamiętam, jak na przedstawieniu szkolnym grałem króla w spektaklu "Garbuska". I na scenie spadły mi spodnie z papieru. Byłem dzieckiem. Może dlatego tak pamiętam ten wstyd. Bo ja byłem zawsze takim chłopcem z dobrego domu. Biała koszulka, krawacik.

Właśnie! Podziwiam pana elegancję. Ten sweter z aksamitną plisą, koszulę trochę kozacką...

- Mam taką panią w Świnoujściu, która zostawia mi w sklepie takie rzeczy. A to nie plisa, tylko szalik. Skoro się pani podoba, proszę wziąć. Mam drugi.

Ależ panie Igorze Z torbami pan pójdzie, rozdając swoją szafę.

- Proszę brać i nie gadać. Bo wyrzucę.

Jest pan największym dżentelmenem na świecie.

- Takim trochę dupowatym. Mama tak mnie wychowała. Zawsze byłem maminsynkiem. Urodziłem się trzy lata po siostrze, która zmarła. Rodzice na mnie chuchali. Codziennie dostawałem co innego na obiad. Wariactwo kompletne.

Mama lubiła pana na scenie

- Nigdy mi tego nie powiedziała. To ciotka zdradzała: "Mama wróciła z przedstawienia zachwycona". Mnie nie mówiła, bo pewnie uważała, że może mi się w głowie przewrócić. Byłem wychowywany w dużej dyscyplinie. Nawet jak miałem już 17 lat, nie było mowy, żebym gdzieś wybrał się bez wiedzy mamy. Jak mieliśmy w szkole zajęcia popołudniowe, mama dzwoniła tam i zawsze wiedziała, o której się kończą. Mam swoje zasady, których się trzymam. Najważniejsza, to zachowywanie zawsze godności. Na nią nie ma żadnej ceny.

60 lat na scenie. Jak pan je ocenia?

Przeleciało. Dostałem nawet od prezydenta komandorski krzyż z gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. Za to, że robię to, co kocham? Dzięki Jankowi Englertowi chyba to się odbyło. O, mam anegdotę związaną z Jankiem. Graliśmy we Fredrze: on Łatkę, ja Twardosza. Pierwszy akt przebiegł normalnie. Ale drugi... popisowy. Goście, kameralna scena. I raptem słyszę: "Hocki-klocki, gdzie jest ten Przegrodzki?". I nie wiem, co zrobić, cholera, i mówię: "Hocki-klocki, kto to jest Przegrodzki?". Dostaliśmy takie brawa, że sala się zatrzęsła. Wszyscy myśleli, że to było ukartowane. Takie właśnie rzeczy zostają.

Teatr to pana życie. Nawet mieszka pan w teatrze.

- We Wrocławiu mieliśmy ogromne mieszkanie na Prałackiej. Potem, kiedy mama zginęła, przeprowadziłem się do mniejszego na placu Kościuszki. A tutaj, jak mnie Jurek Grzegorzewski zaangażował, dawał mi apartament - dwa pokoje, stół, dwanaście krzeseł. Mówię: Jurek, co ja będę z tym robił? To jak w sztuce Pietrowa "12 krzeseł". No i mam pokoik, z kuchenką. I jestem w nim szczęśliwy. Zawsze mam posłane łóżko, a z resztą niech się dzieje, co chce. Byleby droga do łazienki była wolna. Wie pani, mnie trudno uwierzyć, że to już 60 lat. Leżę na łóżku i myślę: "Igor, czy ty zwariowałeś? 60 lat na scenie?"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji