Artykuły

Teatr to mój dom

- Chciałabym być potrzebną w teatrze, grać to, co mogłabym jeszcze zagrać, co jest dla mnie stosowne. Teraz jakoś mało ról dla starszych aktorów, ale może jeszcze... - MARIA BIAŁOBRZESKA, "dejmkowska" aktorka Teatru Nowego w Łodzi, obchodzi 60-lecie pracy artystycznej.

Michał Lenarciński: Pierwsze lata pani kariery nie zapowiadały takiego przywiązania do miejsca: debiutowała pani w Starym Teatrze w Krakowie, później był Teatr Polski w Warszawie, teatry w Sosnowcu i Gdyni. Czym urzekł panią łódzki Nowy?

Maria Białobrzeska: Byłam młoda, miałam siłę i zmieniałam teatry. Zresztą Łódź traktowałam jako przystanek w powrocie do rodzinnej Warszawy. Ale znalazłam tu grono serdecznych i życzliwych mi ludzi, i od lat do Warszawy jeżdżę powspominać, odwiedzić groby bliskich. A dlaczego zaczęło się od Krakowa? Bo tam znalazłam się po wojnie. Wyszłam z Powstania Warszawskiego 11 października, nie poszłam do niewoli, nie wyszłam z Warszawy z ludnością cywilną, widziałam jak Niemcy podpalają miasto. W Krakowie zamieszkałam obok Starego Teatru i najzwyczajniej zaangażowałam się. Wystąpiłam w sztuce "Mąż doskonały" Zawieyskiego, którą 1 kwietnia 1945 roku otwierano teatr po wojnie. Przy "Starym" działało też studio i tam, razem z Tadeuszem Łomnickim, przygotowywaliśmy się do egzaminów dyplomowych, które zdawałam w lipcu.

I z Krakowa pani wyjechała...

- W czasie okupacji uczyłam się w Podziemnym Państwowym Instytucie Teatralnym, a w przerwach zajęć (z powodu aresztowań), chodziłam do Studia Galla. I on namówił mnie, żebym zgłosiła się do Arnolda Szyfmana, bo on otwiera Teatr Polski w Warszawie. A ja przecież zostawiłam w Warszawie mamę. Szybko więc skorzystałam z możliwości i zaangażowałam się w Polskim. Teatr otwierano "Lilią Wenedą" Słowackiego z Elżunią Barszczewską, a ja grałam jedną z Dziewic. Reżyserował Juliusz Osterwa, który chciał, abym z Seweryną Broniszówną grała Różę Wenedę. Tak się stało, że Broniszówna zachorowała, Osterwa mnie przesłuchał i kazał grać. Jednak gdy pani Seweryna dowiedziała się o tym, zdecydowała, że będzie grać choćby o lasce. Smutno mi było, ale później zrozumiałam Broniszównę: przede mną było jeszcze całe życie.

I w Łodzi rola Raniewskiej w "Wiśniowym sadzie", którą zagrała pani w wieku dwudziestu kilku lat.

- O dwadzieścia parę lat za wcześnie. Ale w ówczesnym zespole Teatru Wojska Polskiego niemal wszyscy byli bardzo młodzi. Na moje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że Boguś Sochnacki powiedział mi, że bardzo mu się wtedy podobałam.

Później nadeszły cięższe czasy, bo nie chciano pani angażować. Była pani wroga klasowo.

- I to jak wroga. Na przełomie 1949 i 1950 roku i mnie, i mojego męża wyrzucono z teatru. Okazało się, że jego można jednak zaangażować, ale mnie nie. Wreszcie trafiłam do Teatru Nowego, gdzie zgodzono się mnie przyjąć, lecz kiedy przyszłam podpisać umowę, okazało się, że jednak nie. Personalna w sekrecie doradziła mi, bym poszła do partii i zapytała dlaczego. Więc ubrałam się najpiękniej jak umiałam i poszłam. Zapytałam, czy może aresztowanie mnie pomoże w wyjaśnieniu dlaczego nie mogę dostać się do teatru; w życiorysach piszę prawdę, że ojciec był przedwojennym sędzią i adwokatem, że byłam w AK, że byłam w Powstaniu... Usłyszałam, że sprawa będzie rozpatrzona. I po kilku dniach okazało się, że dotknęło mnie "przekroczenie dyscypliny partyjnej". Angaż dostałam. A jak przyszedł rok 1956, poprosiłam Dejmka, żeby mi pokazał moje dokumenty. Najpierw powiedział, że zostały zniszczone, a później: "szlag cię trafi, jak przeczytasz". Dziś wiem, że miałam być wrogiem Polski Ludowej i że moje warunki zewnętrzne do teatru nie pasowały. Może przełknęłabym zarzut, że jestem beztalencie, ale że brzydka? Ja byłam wtedy naprawdę ładną dziewczyną.

No i źle, bo nie nadawała się pani do ról traktorzystek.

- Mówi pan słowami Dejmka. Powiedział mi: "Bardzo słusznie ci napisali: nie nadawałaś się na traktorzystkę i dojarkę. Miałaś złe warunki". Koniec końców "Nowy" przyjął mnie, jak dziś mówię, na resocjalizację. Przyglądano mi się i zaczęłam grać. Moją pierwszą rolą była Pątniczka w "Burzy" Ostrowskiego. Miałam grać z dwiema koleżankami na zmianę, ale uznałam, że to rola nie dla mnie, że to kłoda rzucona mi pod nogi. Postanowiłam jednak tę kłodę przeskoczyć i w efekcie zostałam "na roli" sama. W pracy bardzo pomogła mi wówczas Barbara Chojnacka. Później już poszło: zagrałam Hrabinę w "Spazmach modnych", Mezaliansową w "Łaźni", grałam w "Święcie Winkelrida". To chyba moje najpiękniejsze lata. I tak zaangażowałam się w pracę tutaj, że przestałam myśleć o przeprowadzce. Do dziś ten teatr traktuję jak swój dom.

Czy to prawda, że jest pani w teatrze codziennie?

- Tak jak stary "Łapa" (Stanisław Łapiński) przychodził codziennie do teatru na kawę, tak i ja. Czy gram, czy nie, czy mam próbę, czy nie, to w bufecie kawy napić się muszę, do garderoby zajrzeć muszę... To jest kawałek mojego domu. I przetrwałam tu różne okresy.

Dejmek odchodził, wracał, przetoczył się remont...

- Były okresy lepsze i gorsze. Za Dejmka też bywało lepiej i gorzej, jednak kilka sztandarowych przedstawień było filarami repertuaru. Nigdy nie zeszliśmy poniżej jakiegoś poziomu. Ale to, co się zrobiło w ostatnim okresie, było bardzo przygnębiające. Jedynym właściwie przyzwoitym przedstawieniem byli "Chłopcy". Zgodziłam się grać tylko dlatego, że grał Boguś Sochnacki i wszyscy partnerzy byli zaproszeni z innych teatrów. Do tego wszystkiego doszło moje samopoczucie: nie mam rodziny i nie mam się czym zająć. Więc teatr jest dla mnie naprawdę wszystkim, co mam.

Przyjęła też pani rolę w "Szkle bolesnym"...

- Trudno odmówić udziału w sztuce o Powstaniu Warszawskim, skoro samemu się w nim uczestniczyło. Nie mogłam postąpić inaczej.

Skąd wzięła pani w sobie tyle odwagi, żeby iść do Powstania?

- No jak to? Przecież pan by też poszedł. Trzeba wziąć pod uwagę nastrój ówczesnej Warszawy. I ten moment, gdy po latach terroru Niemcy zaczynają uciekać. W pierwszym tygodniu Powstania czuliśmy się jak w wolnej Polsce. Liczyliśmy na pomoc, ale nie nadeszła... A do Powstania zgłosiłam się pierwszego dnia, jako ochotnik. Jechałam tramwajem, który później przewróciliśmy i ustawiliśmy w barykadzie, w Alejach Jerozolimskich. Kiedy dziś oglądam dokumentalne zdjęcia z Powstania, to myślę: "Ludzie, jakim cudem ja przeżyłam?".

Poza wspomnieniami pozostał pani Krzyż Walecznych, Krzyż Armii Krajowej.

- I to, że jestem porucznikiem. I mam książeczkę wojskową, lecz nie podlegam już czynnej służbie wojskowej. Ale niech pan nie robi ze mnie bohaterki. Po prostu robiłam to, co wszyscy ludzie. To był mój obowiązek, a Bóg dał, że udało mi się ocalić życie.

Jakie dziś ma pani pragnienia teatralne?

- Chciałabym być potrzebną w teatrze, grać to, co mogłabym jeszcze zagrać, co jest dla mnie stosowne. Teraz jakoś mało ról dla starszych aktorów, ale może jeszcze... Dziś odliczam dni od przedstawienia do przedstawienia. Mogę oczywiście zająć się sprzątaniem mieszkania, ale kiedy jest już posprzątane? Ile razy można robić jedno?

Ale w sztuce grać sto razy można?

- Oczywiście. Szczycę się też tym, że nigdy w życiu przeze mnie nie zostało odwołane przedstawienie.

Jak pani spogląda w przyszłość Teatru Nowego?

- Z wielką nadzieją, że będzie lepiej. I wierzę w to.

Na zdjęciu: Maria Białobrzeska w sztuce "Chłopcy".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji