Czy warto było budzić?
Wahałem się, czy należy pisać, o tym spektaklu. Z jednej strony przykro nie dostrzegać zapału młodych aktorów i wysiłku reżysera. Krzysztofa Zaleskiego. Z drugiej jednak strony burzę się przeciw takiemu, wyborowi repertuarowemu.
A także - przeciw sposobowi jego realizacji. Trudno sobie wyobrazić "Przebudzenie wiosny" Wedekinda bez tego co stanowi istotę utworu: młodzieży i jej buntu. Buntu przeciw nieludzkiemu, anachronicznemu, systemowi wychowania. Otóż w tym właśnie punkcie reżyser spektaklu w Teatrze Współczesnym, Krzysztof Zaleski, napotkał trudności. Niepodobna, bez mimowolnego komizmu, skazywać dojrzałych, dwudziestoparoletnich mężczyzn na imitowanie kilkunastoletnich sztubaków. Pomysł, by kazać używać skoków, kuksańców i innych gierek, do niczego innego nie doprowadził, jak do monotonnej i przykrej minoderii. Nawet w rozmowach dziewczynek zdarzało się coś podobnego. Bezradność gestu i ruchu wynikała z tych sytuacja. Dodajmy braki warsztatowe, które powinny były zaalarmować reżysera. Krzyk, przy niepostawionym głosie, powoduje nieartykułowany szmer. Szept jest słyszalny - chyba tylko dla partnerów. Gest nie osiąga celu.
Zaciążyła na tym wszystkim niesłusznie decyzja repertuarowa. Pruski system wychowania, przeciw któremu protestuje Wedekind, mógłby nas interesować tylko pod warunkiem, by sam protest nie miał cech nieprzyjemnych, rażących. Szkoła u Wedekinda nie różni się od zakładu poprawczego, ukazanego w manierze naturalistycznej. To wszystko zaopatrzono w niby-poetycki i niby-filozoficzny kontekst symboliczny.
Wedekind zyskał kiedyś sławę dzięki skandalizującemu tonowi. "Przebudzenie wiosny" niepokoiło widzów, lubujących się w demonizmie seksualnym. Dziś - próby wskrzeszenia tych utworów kończą się niepowodzeniem. "Lulu" wystawiono w Genewie na modłę Brechtowską; choć belgijski reżyser włożył w to wiele wysiłku, jedyna postać, która zainteresowała widzów - nie miała nic wspólnego z tekstem.
Rzecz charakterystyczna, że publiczność w warszawskim Teatrze Współczesnym powitała oklaskami grę Zofii Mrozowskiej, w epizodycznej roli. Dlaczego? Świetność techniki, jej precyzja, miały tu znaczenie. Dowcip - także. One to sprawiły, że mogliśmy z przyjemnością wysłuchać tekstu ryzykownego, ukazującego figurę matki bezdusznej i bezmyślnej. Ale zaważył chyba i fakt, że Mrozowska stanowiła przeciwwagę dla pretensjonalnej gry niektórych innych wykonawców. Raz jeszcze się potwierdziło, że teatr bywa wrażliwym narzędziem.
Oddajmy sprawiedliwość kilku innym aktorom. Antonina Gordon-Górecka z mądrą ironią potraktowała rozmowę na temat "Fausta". Wiesław Michnikowski dał parodię dyrektora gimnazjum; ale uprawdopodobnił niezręczność tekstu grą konsekwentną i pomysłową. Krzysztof Wieczorek ratował pozory prawdopodobieństwa w roli bezlitosnego ojca. Wśród przedstawicieli młodzieży nie budzili sprzeciwu: Cezary Morawski i Joanna Szczepkowska.
Szkoła, podobnie jak sąd, to wiecznie żywy problem - także i sceniczny. Ale mamy przecież w naszej literaturze godne uwagi utwory "szkolne": "Rekrutów" Gołby, "Sztubę" Leczyckiego. Kto wie, czy nie dałoby się przypomnieć (jeśli chodzi o dramatopisarstwo niemieckie) "Dziewcząt w mundurkach"? A przede wszystkim warto wznowić matematycznie napisaną, precyzyjną komedię Szaniawskiego - "Murzyn". Sztukę, która wyprzedziła swą epokę, podczas gdy "Przebudzenie wiosny", stanowiło spóźnione i zadyszane echo - poprzedniej.