Artykuły

Atrakcyjna Iwona

Forma zawsze zajmowała pokaźne miejsce w poglądach i twórczości Gombrowicza. Wygląda na to, że tym tropem poszedł zespół realizatorski. Niestety, po drodze ktoś zapomniał o treści - o spektaklu "Iwona, księżniczka Burgunda" w reż. Atilli Keresztesa w Teatrze Śląskim w Katowicach pisze Anna Wróblowska z Nowej Siły Krytycznej.

Kiedy obcokrajowiec zabiera się za inscenizację polskiej dramaturgii, zawsze jest nadzieja, że odkryje w tekście coś, czego my, Polacy, nie dostrzegamy. Że świeże spojrzenie z zewnątrz rzuci na znany dramat nowe światło, inną perspektywę interpretacji. W przypadku "Iwony, księżniczki Burgunda" w reżyserii Węgra Atilli Keresztesa tak się nie stało, choć przed premierą kuszono spektaklem wizjonerskim. Z wizjonerstwem spektakl ma tyle wspólnego, że rzeczywiście jest atrakcyjny wizualnie. Nic ponadto. Chyba, że wizjonerstwo pojmujemy jako nadmiar pomysłów reżyserskich, nieumiejętność zdecydowania się na jedną, konkretną stylistykę spajającą całość przedstawienia. Wówczas katowicka "Iwona" niewątpliwie będzie spektaklem wizjonerskim.

Mimo zastrzeżeń pierwszy akt daje nadzieję. Ascetyczne białe wnętrze skonfrontowane zostało z rozbuchanymi kostiumami, w jakie Bianca Imelda Jeremias odziała parę królewską i dworzan. Wątpliwości budzi postać królowej Małgorzaty (Anna Kadulska), przedstawionej jako figura karciana, w połączeniu z królem Ignacym (Grzegorz Przybył) przypominającym postać wyjętą wprost z trylogii Tolkiena w reżyserii Petera Jacksona. Mimo to, na przerwę widz wychodzi z przekonaniem, że oto przed Teatrem Śląskim stanęła szansa na rzetelne, przemyślane i aktorsko spójne przedstawienie. Jednak w akcie drugim wszystko sypie się jak domek z kart. Znika gdzieś równe tempo przedstawienia, sceny zaczynają się dłużyć, a każdy z aktorów idzie w swoją stronę. Najjaskrawszym przykładem jest tutaj znów para królewska. Podczas gdy cały zespół zmierza w stronę realistyczno-psychologicznego potraktowania postaci, Grzegorz Przybył nagle idzie w groteskę, a co gorsza, podąża za nim Anna Kadulska. Rozmowa Ignacego z Szambelanem (Jerzy Głybin) oraz komiksowe niemal zabawy w chowanego, wywołują wśród widzów salwy śmiechu. Pytanie tylko, czy tu naprawdę jest z czego się śmiać? Podobnie rzecz ma się z Małgorzatą - w słynnym monologu o leszczynie natchniona histeryczność postaci zostaje spotęgowana do granic karykaturalnej śmieszności. A po chwili wszystko wraca na realistyczne tory.

Przy okazji warto przyjrzeć się innym postaciom tego przedstawienia. Tytułowa Iwona jest, a jakoby jej nie było. Agnieszka Radzikowska zbudowała swoją postać na zamknięciu się do wewnątrz, na rezygnacji z otaczającego ją świata. Jej Iwona jest postacią na tyle bezwolną, wycofaną, że w obawie, aby widzowie nie zapomnieli o jej istnieniu, reżyser stawia ją nieruchomo na scenie także w sytuacjach, w których w tekście Gombrowicza Iwona nie pojawia się. W postać Iwony wkradła się także pewna niekonsekwencja. Niektóre kwestie Radzikowska wypowiada z wielkim wysiłkiem, jak osoba głuchoniema, albo ktoś, kto dopiero uczy się mówić. Inne natomiast podawane są niezwykle płynnie, bez najmniejszych trudności. A przy tym, w postaci nie zachodzi żadna zmiana, która tłumaczyłaby takie rozwiązanie. Inna sprawa, że katowicka Iwona nie jest w stanie wywołać wszystkich tych odczuć, które zapisane są u Gombrowicza. Wszak ta postać jest wyrzutem sumienia, krzywym zwierciadłem, w którym przeglądają się mieszkańcy zamku. To właśnie przerażenie obrazem siebie samych, strach przed odkryciem swych prawdziwych oblicz, pcha ich do morderstwa. W spektaklu Keresztesa niby jest podobnie, tyle tylko, że strach przed Iwoną i tym, co uosabia, przekazywany jest widzom jedynie dzięki literze tekstu.

Spektakl nie pozostawia złudzeń w kwestii panowania nad dworskim światkiem. Już pierwsza scena, w której postaci ułożone w żywy obraz podziwiają zachód słońca, dobitnie pokazuje, że rządzi tu Szambelan - Jerzy Głybin postawiony został ponad resztą postaci. To on staje się katalizatorem wszelkich działań na dworze. Budzić wątpliwości może interpretacja tej postaci jako istoty androgenicznej, usytuowanej gdzieś między kobietą a mężczyzną, wzorowanej na zniewieściałych dyktatorach mody - jednak wynika to raczej z koncepcji reżyserskiej, nie aktorskiej.

Ciekawie w przedstawieniu prezentuje się drugi plan. Iza w ponętnym wykonaniu Barbary Lubos-Święs zaczarowuje widzów od pierwszych sekund na scenie. Ucharakteryzowana na nieco wyzywającą lalkę, okazuje się być wcieleniem dobroci, jedynym sprzymierzeńcem Iwony na obłudnym dworze, sama stając się kolejną ofiarą Filipa (Michał Rolnicki). Barwnym akcentem w spektaklu jest także krótkie pojawienie się ciotek Iwony w wykonaniu Ewy Leśniak i Krystyny Wiśniewskiej. Rozczarowują za to panowie: Marcin Szaforz (Cyprian) niezauważalnie przemykający przez scenę oraz Maciej Wizner (Cyryl), który ewidentnie nie zdążył jeszcze wyjść z roli Alana Felixa w spektaklu "Zagraj to jeszcze raz, Sam", wobec czego biega po scenie drobnymi kroczkami i artykułuje słowa z tą samą piskliwą histerią, co w spektaklu według Allena.

Gdyby próbować określić "Iwonę" w Teatrze Śląskim jednym przymiotnikiem, na usta ciśnie się słowo "zagadkowy". Spektakl pełen jest pomysłów reżysera, których sens i cel trudno odgadnąć. Największą zagadką jest dodatkowa postać wprowadzona do dramatu, demon, uosobienie zła w wykonaniu Joanny Wawrzyńskiej. Postać ta rozpoczyna każdy akt niepokojąco mrucząc pod nosem po węgiersku. Jest typowym przykładem "przedobrzenia" reżyserskiego i dość banalnym zaznaczeniem pochodzenia reżysera. Dziwi także scena, w której Iwona siedzi na proscenium, trzymając na kolanach białego królika. To kolejne po postaci królowej nawiązanie do "Alicji w krainie czarów", jednak sens obu tych pomysłów pozostaje znany chyba tylko reżyserowi. Można także mieć wątpliwości do banalnie prostego pomysłu na skontrastowanie Iwony z resztą postaci: wszyscy mają pobielone twarze z wyjątkiem Iwony właśnie. Nachalność i prostota metafory masek noszonych przez dworzan bardziej pasowałaby do amatorskiego szkolnego przedstawienia.

"Iwona, księżniczka Burgunda" w reżyserii Keresztesa nie jest dziełem rewolucyjnym, nie wprowadza nowych tropów w interpretacji tekstu Gombrowicza. Jest przede wszystkim spektaklem atrakcyjnym wizualnie, cieszącym oko kostiumami. W poszukiwaniu ładnych obrazków na pewno warto wybrać się na to przedstawienie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji