Artykuły

Garderoba nr 107

- Człowiek stanął na scenie, światła rzygnęły mu w oczy, te brawa, te ukłony, te kwiaty - wspomina BOGUSŁAWA CZOSNOWSKA, emerytowana aktorka Teatru Wybrzeże w Gdańsku.

Po jednym z bankietów odwiózł ją do domu sam Fernandel! Ha! Takie cuda mogą się dziać tylko w Paryżu. - Szofer w uniformie otworzył drzwi czarnej limuzyny, Fernandel usiadł obok mnie i pojechaliśmy pod dom Polskiej Akademii Nauk, gdzie mieszkałam. W marzeniach już widziałam zazdrosne spojrzenia co niektórych mieszkańców - wspomina. - Przy bramie szofer wyskoczył z auta, otworzył nam drzwi, a Fernandel wysiadł i podał mi rękę... Dyskretnie rozejrzałam się po oknach naszej kamienicy. Nikogo... Byłam wściekła. Fernandel odwiózł Czosnowską do domu i nikt tego nie widział - cholera!

Paryż to było miasto, w którym spędziła część życia. Pierwszy raz pojechała tam w 1965 roku na stypendium, które otrzymała w nagrodę za rolę Pilar w "Komu bije dzwon" Hemingwaya w Teatrze Wybrzeże.

Ech, paryskie życie, nocne kluby aktorska brać... Pamięta spotkanie w domu jednego z francuskich aktorów. Pytali o role jakie grywa w rodzimym teatrze. - To był akurat mój znakomity okres na gdańskiej scenie - wspomina artystka - więc śmiało przytoczyłam długą listę ról, które mogłyby być ozdobą każdej aktorki na całym świecie. Kiedy usłyszeli, co grywam zapytali, gdzie zamierzam mieć swoje rezydencje i poradzili, abym jedną z nich kupiła koniecznie na Lazurowym Wybrzeżu, bo tam świetnie się mieszka na starość. Co miałam rzec? Powiedziałam, że jestem tak zakochana w polskich Tatrach, że chyba wszystkie wille kupię w naszych górach. A to były czasy, kiedy do gaży ludzie teatru dorabiali chałturami...

Ratuj Jacka!

O swoich rolach mówi jakby były jej dziećmi. Każdą nosiła jak ciążę. Tych porodów w ciągu 60 lat pracy było ponad 200. To jej wszystkie córki. - Z teatrem związana byłam od najmłodszych lat - twierdzi. - Można powiedzieć, że zagrałam wszystko: od Hamleta po krowę...

Ta pierwsza rola to... Nawet nie pamięta. W każdym razie zaczęła uczyć się teatru od lwowskiej szkoły baletowej. Stamtąd trafiła na deski prawdziwej sceny Do bajki "Kopciuszek". Był rok 1935. Reżyserował sam Wilam Horzyca. Ale jest też inna bajka, która - jak mówi - odcisnęła na jej życiu teatralne piętno. To "O dwóch takich co ukradli księżyc". Grała Jacka. Po wielu latach usłyszała w telewizji Jacka Kuronia, który wspominał, że dzieckiem będąc widział to przedstawienie.

- Opowiadał - pamięta aktorka - że zaaferowany chciał wbiec na scenę, żeby ratować Jacka i Placka przed okropnościami, które ich w bajce spotykały A pół wieku później sama wyreżyserowała musical o perypetiach braci bliźniaków. Grano go w ośmiu teatrach w Polsce.

Dziś Busia Czosnowska, słynna niegdyś gwiazda Teatru Wybrzeże - siedzi przede mną w głębokim fotelu, zupełnie jak kiedyś, dziewczynką będąc, siedziała w fotelu na scenie lwowskiego teatru grając w sztuce "Wilki w nocy".

- W trzecim akcie zasypiałam - śmieje się. - Kiedy przychodziła kolej na moją kwestię inspicjent szturchał mnie zza kulis długim drutem. Ja się budziłam i mówiłam tekst. I tak co wieczór.

Artystka za szafą!

Miała szczęście do mistrzów. Jako dzieciak dostała lanie od samej Wandy Siemaszkowej, za to, że przydepnęła jej na scenie tren sukni. Aktorstwa uczył ją Aleksander Bardini. Listy pisała do niej słynna przed wojną aktorka Maria Malicka. Partnerowała wielkiemu amantowi - Arturowi Młodnickiemu. Kłóciła się i godziła na rynku w Sarajewie z Andrzejem Szalawskim (niezapomniany Jurand z "Krzyżaków"). W Paryżu zaczepił ją Jean Gabin, a we śnie zaprosił ją do Francji sam Gerarde Philipe...

No a teraz sama z niej mistrzyni sztuki aktorskiej. Reżyser. Pedagog. Siedzi pod starym zegarem, dowcipkuje, snuje opowieści i - co zupełnie do aktorki niepodobne - przyznaje się do wieku! Zresztą przyznawać się może spokojnie, bo wygląda tak, że mogłaby śmiało - choć ma 79 lat - reklamować eliksir młodości. - Co ja robię, żeby tak wyglądać? - dziwi się. - Nic nie robię.

A była wyjątkowo urodziwa.

- Grałam, niestety, i amantki... - krzywi się. - Ładna - nie powiem - byłam, tylko nogi miałam brzydkie, o grubych kostkach...

Oczywiście, że miała tysiąc sposobów, na ich ukrycie. Co nie było łatwe, bo wtedy - a mowa o latach 50. i 60. - jeszcze spodni się nie nosiło. Ale eksponowała to, co miała piękne: ramiona, dekolt, talię osy. Wprost oczu nie można było oderwać! Ale nie zawsze było możliwe, by te cudowności uwidocznić. I kiedy w końcu musiała pokazać nogi mawiano: O, Czosnowska gra, znaczy, dużo mebli będzie na scenie...

- Bo ja za te meble się chowałam, ile się dało, za fotel, za kanapę... Tak, by widać było tylko to, co się do oglądania nadaje - śmieje się artystka.

Tak młoda, że aż stara

Tak młoda i piękna, zaczęła grać - o dziwo! - stare i brzydkie kobiety. Lichwiarkę w "Zbrodni i karze", Courage, czy jej ukochaną Pilar w "Komu bije dzwon". - Wielu dziennikarzy pytało mnie, dlaczego już grywam stare kobiety a ja się cieszyłam - wyznaje. - Gorzej byłoby, gdyby dociekali, dlaczego jeszcze grywam młode...

Ale dzięki temu łatwiej było jej oswoić się z sytuacją, która jest dla aktorki - co zawsze pragnie się podobać - najtrudniejsza, bolesna. Moment - przywołując choćby "Moralność pani Dulskiej", gdy z upływem lat Hesia staje się Hanką, po chwili - Juliasiewiczową, a w końcu starą Dulską.

- Aktorka powinna zdać sobie sprawę z tego, że lata płyną - wyznaje. - I z pokorą musi przyjąć - jak żadna inna kobieta - fakt, że się starzeje. Jeśli się z tym nie pogodzi, jest stracona. Dlatego, gdy grałam Matyldę w "Fizykach" demonstracyjnie pokazywałam te moje grube nogi... To nie było proste tak się przyznać publiczności: Pan widzi, jakie ja mam kostki!

Ale to jest zawód, w którym trzeba mieć odporność hipopotama i wrażliwość mimozy..

Zbrodnia i kara

W "Nocy listopadowej" grała Czarną Nike. Pewnego dnia, będąc przekonana, że przedstawienie ma dopiero wieczorem - wybrała się z mężem do kina. W "Leningradzie" grali film z Catherine Hepburn, którą uwielbiała. Przed wyjściem zadzwonili jeszcze do szwagrów by poszli z nimi. Nie chcieli, jak się później okazało - na szczęście... U wejścia witał ją kierownik kina. Po drodze kłaniały się przekupki na hali.

- Byłam tak zwaną popularną aktorką lokalną - śmieje się Bogusława Czosnowska. - Wszyscy mnie znali, bo wtedy wszyscy chadzali do teatru... Tak więc siedzą sobie w tym kinie, aż tu nagle słyszą: Pani Czosnowska proszona jest do wyjścia.

Pomyślała o dwóch rzeczach. Albo spalił się dom, albo ktoś umarł. Tymczasem okazało się, że od piętnastu minut widownia teatralna czeka na rozpoczęcie przedstawienia, w którym jedną z pierwszych kwestii wypowiada Czarna Nike... Pomyliły jej się godziny! Ratunku! Bliska zawału biegła do teatru. U wejścia stała już garderobiana z suknią i dyrektor. Wpadła na scenę. Zagrała.

- Ale gdy ze sceny zeszłam - pamięta - gdy opadły emocje, wysiadła mi wątroba, żołądek, wymiotowałam. Stres. No i potworny wstyd. Nie mogli mnie ukarać, bo byłam przewodniczącą oddziału ZASP-u i wiceprzewodniczącą Związku Kultury. Więc ukarałam siebie sama. Na tablicy ogłoszeń wywiesiłam informację, że przeznaczam pieniądze na Dom Starego Aktora w Skolimowie. Zapomnieć o spektaklu! Taka zbrodnia zdarzyła mi się raz w życiu. - Kto panią odnalazł? - pytam. - Aktorka Teresa Lassota, moja przyjaciółka! Znała moich szwagrów. Skoro nie było mnie w domu, zadzwoniła do nich. Powiedzieli gdzie jestem...

Kości rzucone

Dziś z przerażeniem słucha młodych aktorek, które marzą, by jak najszybciej iść na emeryturę. Ona będąc w ich wieku marzyła o roli Puka w "Śnie nocy letniej", o Antygonie. Nie zagrała Ofelii, bo to nie była rola jej snów Ale zagrała Rachel w "Weselu", bo śniła o niej od zawsze. Dziś twierdzi, że świat teatru niesie tyle pięknych niespodzianek, że nie ma sensu marzyć, tylko poddać się tej magii, jaką jest scena.

Spełniona, wyznaje, że kochała teatr miłością odwzajemnioną. I że miała dużo szczęścia. Co w zawodzie aktora nie jest bez znaczenia. Choć na emeryturze zajęła się, z sukcesami, reżyserią uważa, że zawód reżysera nie daje tylu wzruszeń.

- Kiedy jest się reżyserem reflektory nie biją w oczy - mówi. - Zawsze wydawało mi się, że gdy jest premiera w teatrze to nie ma nic ważniejszego na świecie, niż to, że ja mam dziś premierę! Człowiek stanął na scenie, światła rzygnęły mu w oczy, te brawa, te ukłony, te kwiaty A reżyser siedzi na widowni i już nie może tego cudu przeżywać.

Okna jej pokoju wychodzą na Teatr Wybrzeże i na garderobę numer 107. Po wieczornym spektaklu jej mąż zawsze patrzył, kiedy w tym oknie zgaśnie światło i wychodził żonie naprzeciw.

Teatralny klub to inne magiczne miejsce, które kochała. Za dyrektora Antoniego Biliczaka w tym klubie wszyscy grali w kości. Dyrektor się wściekał. - Ty bądź zadowolony! -tłumaczyłam mu. - Zajęci grą przynajmniej nie obszczekujemy ciebie! Masz święty spokój! Później sam dołączył do nas... Ale dziś to już nie jest ten sam klub. Ani ten sam teatr.

Na zdjęciu: Bogusława Czosnowska na okładce swojej książki "Ostatni gong".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji