Artykuły

Manekin - też człowiek?

Michel de Ghelderode, "Kram Karoliny". Przekład: Zbigniew Stolarek. Reżyseria: Tadeusz Kijański. Scenografia: Jerzy Rudzki. Muzyka: Andrzej Korzyński. Obsada: Zbigniew Bebak, Zofia Bielewicz, Adolf Chronicki, Waldemar Głuchowski, Nina Grudnik, Waldemar Kotas, Zdzisław Łęcki, Tadeusz Morawski, Elżbieta Piwek, Mirosław Smolarek, Jerzy Smyk. Premiera: Teatr im. J. Kochanowskiego w Opolu, 12 września 1982 r.

"Teren jarmarcznych uciech na przedmieściu, w listopadzie, nocą. Grynszpanowa niebieskość nieba. Zamierająca poświata. Plucha. Ten wyklęty krajobraz nurza się jak w sosie w acetylenowym oświetleniu".

Tymi słowy rozpoczyna się tekst dramatu Ghelderode'a. Dramatu - w całej jego spuściźnie - mniej znanego, jeśli można powiedzieć, że twórczość tego pisarza jest w ogóle znana polskiemu czytelnikowi. "Kram Karoliny" pozostaje jednak sztuką nie wystawianą dotychczas na deskach polskich teatrów dramatycznych i choćby z tego względu czytelnik i widz mają prawo wiedzieć o niej mniej, niż choćby o "Wędrówkach mistrza Kościeja", kilkakrotnie w Polsce już pokazywanych.

Uwaga powyższa jest konieczna przy ocenie ostatniego - a zarazem pierwszego w nowym sezonie i pod nową dyrekcją - przedstawienia w opolskim teatrze. Jeśli na deskach pojawia się sztuka znana, wielokrotnie i na różne sposoby pokazywana, widz skupia swą uwagę jedynie na transpozycjach teatralnych, na stylistyce przedstawienia, na grze aktorów, mając niejako zakodowane w pamięci to, co nazywamy treścią oraz ideą tekstu literackiego. Idziemy do teatru na "Wesele" czy "Hamleta", nie oczekując, co zobaczymy, ale - jak nam to pokażą. Inaczej w przypadku dramatów, z którymi w teatrze spotykamy się po raz pierwszy. Stajemy wówczas przed wielką niewiadomą, przed pytaniami: jak, ale jeszcze bardziej - co?

Sztuka Ghelderode'a jest przedziwna. To banalne kreślenie znaczy ni mniej, ni więcej, tylko że podobnego typu dramatu nie spotkamy w żadnym okresie i u żadnego autora. Pozorny eklektyzm - realizm miesza się tu z groteską i absurdem, sytuacje śmieszne są zarazem tragiczne, do tego atmosfera niezwykłości, tajemniczości, magii.

Spróbujmy opowiedzieć. Boraks (Zbigniew Bebak) jest właścicielem jarmarcznej budy i trzech manekinów - Suskanela (Waldemar Kotas), Pameli (Nina Grudnik) i Spirydona Murzyna (Dariusz Skowroński). Te manekiny właśnie stają się utrapieniem ich właściciela. Mówi Boraks: "Widzicie ich, co? No to sobie wiedzcie, że są bandą obwiesiów, którzy się sprzysięgli, żeby zrujnować mój interes i moje dobre imię. Bo niech tylko zjawi się amator zabawy w masakrę, ale taki, że muskuły ma jak ze stali, a cel, że muchę trafia w locie, i raz po raz, bez jednego pudla, ląduje wszystkie kule w tę drańską trójkę - co się wtedy dzieje? Ani drgną. Ale niech jakiś dzieciuch weźmie i nieśmiało rzuci kulą nad nimi, wszystkie trzy padają jak ścięte..."

Snuje się intryga. Boraks zamierza zgładzić manekiny (dla odwagi idzie na wódkę), manekiny chcą zniszczyć swego pana. Więc popełniają kilka świństewek: katrupią noworodka w kołysce, rabują święte hostie z tabernakulum, wreszcie Pamela dopuszcza się lubieżności na osobie młodziutkiego księcia. Zbieg okoliczności sprawia, że uczynki te zostają przypisane Boraksowi, dla którego na placu egzykucji stawiają już wielką kadź, napełnioną wrzącą smołą. Żandarm (Jerzy Smyk) wyrokuje Boraksowi: "Kto w różnych knajpach przygotowywał sobie alibi, rozpowiadając, że trzy rzekome manekiny, jakoby ożywione rzekomymi fluidami, są rzekomo zdolne do najgorszych zbrodni?

Cóż więc? Kryminał w stylu Hitchcocka? Horror? Jeśli kto chce, może i tak odebrać. Pod warunkiem, że dostrzeże jedynie cielesną warstwę dramatu i teatru, odrzucając - wszechobecną w nich - metafizykę, która powoduje, że w wielu miejscach przedstawienia tego nie należy odbierać intelektualnie, ale jakby - pozazmysłowo. To znaczy: niekoniecznie trzeba wiedzieć, dlaczego jest jak jest, co znaczy to czy tamto, lecz - nastawić się na przeżycie. Sztuka, która dociera tylko do intelektu, nie jest przecież sztuką pełną, a teatr Ghelderode'a ma w sobie coś z teatru otwartego - miejsca, które musi sobie dookreślić czytelnik czy widz.

Reżyser opolskiego przedstawienia, Tadeusz Kijański, położył główny nacisk właśnie na ową niezwykłość akcji, na jej metafizyczny wymiar. Manekiny - siły sprawcze ludzkiego nieszczęścia - wybijają się tu wyraźnie na plan pierwszy. Cóż poza grzesznym działaniem chcą powiedzieć? One przede wszystkim chcą być ludźmi, zrzucić maski kukieł. I wydaje im się, że wystarczy zabić, zrabować, pogwałcić, żeby cel ten osiągnąć. Wydaje im się, gdyż są tylko manekinami, chociaż już bez masek. Z drugiej strony pojawia się trójka (ta magiczna liczba nieprzypadkowo chyba występuje w dramacie) będąca uosobieniem dobra: Pierrot (Adolf Chronicki), Kolombina (Zofia Bielewicz) i Arlekin (Tadeusz Morawski).

Kijański włączył do przedstawienia jeszcze trzy (znów trzy) bezimienne osoby, nie występujące w dramacie. Budują one sceny zamykające klamrą całą akcję. Na końcu jedna z nich podnosi metalową kulę, a druga zatrzymuje rękę gotową do rzutu światła na scenie gasną. Problem - wymowa przedstawienia - pozostaje otwarty.

Domaga się postawienia zasadnicze pytanie: o czym naprawdę, ostatecznie, mówi opolski spektakl? Odpowiedzi nie będzie. Nie dlatego, iż bałbym się ryzyka określenia jego wymowy. Dlatego, że odpowiedzi jest wiele, tak wiele jak widzów i czytelników obcujących z dziełem belgijskiego dramatopisarza. Dlatego odpowiedź każdy powinien znaleźć sam dla siebie.

Autorzy opolskiego przedstawienia zrobili wszystko i to jest ich główną zasługą - żeby Ghelderode zabrzmiał w teatrze tożsamo, a nie na przykład w mariażu z Fredrą czy Sienkiewiczem, co - przy okazji innych przedstawień - zdarzało się niekiedy w Opolu. Inscenizacja Kijańskiego może jednym się podobać, innych bulwersować, ale wątpię, by ktokolwiek odbierał ją obojętnie. Dla mnie jest to jedno z ciekawszych przedstawień, jakie oglądałem w ostatnich latach na opolskich deskach.

Zdań kilka należałoby poświęcić aktorom. Poprzestaję jednak na wymienieniu, kto grał. Nie dlatego, że chciałbym powtórzyć za Słonimskim: a po co? Na omówienie gry aktorskiej trzeba by w tym przypadku oddzielnej recenzji. Aktorzy zwyczajnie

mnie zaskoczyli. I to wszyscy. Niektórzy zaprezentowali możliwości wykonawcze, o jakie wcześniej bym ich nie podejrzewał. Świadczy to nie tylko, że jak się da z siebie wszystko, można pokazać wiele i przyjemnie widza zaskoczyć, ale również - co jest rzeczą trudną - o trafnym obsadzeniu ról w tym przedstawieniu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji