Artykuły

Zmęczony Faust

Efekty pirotechniczne, chóry anielskie stojące na kilku pomostach, żywy pudel i dwa razy większa jego sztuczna replika, szatan-kozioł siedzący w otoczeniu wijących się lubieżnie czarownic - takie między innymi atrakcje czekały widzów, którzy zjawili się z początkiem lipca na premierowym spektaklu "Fausta" Goethego, wyreżyserowanym w Starym Teatrze przez Jerzego Jarockiego. Przedstawieniu, o którym - z różnych względów - głośno było w Krakowie na długo przed premierą. Paradoksalnie jednak najbardziej przejmujące okazały się te momenty, które cechowała scenograficzna prostota, a uwagę widzów przykuwała wspaniała gra Doroty Segdy w roli Małgorzaty. Te sceny zachwycały wyrafinowaną teatralną urodą. Niestety, grający tytułową rolę Jerzy Radziwiłowicz nie stworzył przekonującej postaci. Motywacje, którymi kieruje się jego bohater - chłodny, znużony i nieco zmanierowany - pozostają do końca niejasne. I nie mamy ochoty w nie wnikać.

Zrealizowaną przez Jarockiego inscenizację pierwszej części "Fausta" warto zobaczyć przede wszystkim dla Małgorzaty. Delikatność rysunku, czystość emocji sprawiają, że bohaterce wierzymy od początku do końca. Piękno i silę posiada obraz Małgosi, która, samotna w skromnej scenerii panieńskiego pokoju, z zachwytem i przerażeniem obserwuje rodzącą się w niej namiętność. Subtelnie i klarownie prowadzone są sceny spotkań kochanków, sekwencje w kościele (którego wnętrze w efektownym skrócie ukazuje las prostych kolumn) i przejmująca scena obłędu dzieciobójczyni w więziennej celi.

Niestety, na tym tle uwydatnia się oschła, wykalkulowana w każdym geście, ruchu i słowie gra Jerzego Radziwiłowicza. Jego Faust nie sprawia wrażenia mędrca, który rozpaczliwie poszukuje sensu ludzkich wysiłków, postaci boleśnie niespełnionej, rozdartej między niebem a piekłem. To raczej znużony intelektualista, który uświadomiwszy sobie złożoność i względność rzeczy świata tego wpada w niepohamowaną irytację. Jedynie chwilami, w scenach z Małgorzatą, przez ochronny pancerz zblazowania i beznamiętnej, bezosobowej odrazy do świata przebijają się jakieś uczucia, jednak chłodny clerk z reguły potrafi je szybko okiełznać. Trudno w nim dopatrzyć się "nieustannego wrzenia", o którym mówi Mefistofeles. Ten Faust, nawet gdy kocha, nieustannie analizuje swoją miłość, gdy oddaje się szatańskiej rozpuście, ani na chwilę nie przestaje być obiektem swoich własnych badań. W tej sytuacji nie bardzo wiemy, dlaczego - skrzywdziwszy Małgorzatę - nagle ma pretensje do Mefistofelesa.

Diabeł, grany przez Jerzego Trelę, przybrał w spektaklu najbardziej niebezpieczną, bo pełną wdzięku postać. Ten "brat łata", dowcipny i uczynny, nie kłuje w oczy swoim cynizmem. Cywilizowany diabeł Jerzego Treli ani na chwilę nie pokazuje rogów ni kopyt, nie obnosi się ze sceptycyzmem w stosunku do świata. Po prostu, bez patosu - choć także wydawałoby się bez zbytniego przekonania - a jednak z klasą wykonuje swój zawód.

Konsternację wywołują wielkie sceny zbiorowe - niebiański prolog i szatańska Noc Walpurgii. Pierwsza, statyczna i sztuczna, odśpiewana przez anioły z wysiłkiem, nabiera rumieńców dopiero w momencie pojawienia się Mefistofelesa. Chaotyczna, pełna zamętu zabawa Nocy Walpurgii, z groteskowo zabawną postacią szatana-kozła, mimo niewątpliwych cielesnych wdzięków czarownic szybko zaczyna wyłącznie nużyć. To, co najważniejsze, rozgrywa się w kameralnej scenerii. Ponieważ zaś Faust-analityk nie wzbudza większych emocji, a po ludzku zrezygnowany Mefistofeles usłużnie kryje się w cień, spektakl Jarockiego staje się niemal wyłącznie dramatem nieszczęsnej Małgorzaty. Dorota Segda skwapliwie wykorzystuje tę szansę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji