Artykuły

Wszystkie moje kobiety są skomplikowane

- Nudne byłoby granie kogoś, kto jest dobry aż do wyrzygania. Kiedy aktor gra takie postaci, to zatraca siebie. Tragedią jest to, jeśli ktoś cię zaszufladkuje. Najważniejsze w tym zawodzie jest pokazanie, że mogę zagrać każdą rolę. To jest w aktorstwie najwspanialsze, że mogę otrzeć się o wszystko - mówi MARIA PAKULNIS.

Maria Pakulnis, znana aktorka teatralna i filmowa, praktycznie od dziecka wiedziała, że będzie pracować w tym zawodzie. Jak dobiera role, jak poznała swojego męża i jak poradziła sobie z jego stratą, opowiedziała Urszuli Krutul.

Jakiej roli nigdy by Pani nie przyjęła?

- Zaskoczyła mnie Pani. Nigdy o tym nie myślałam. Nie mam pojęcia (śmiech).

To teraz w drugą stronę. Którą rolę najchętniej by Pani zagrała?

- Ze mną problem polega na tym, że ja nigdy w życiu, przez prawie 30 lat mojej pracy, nie myślałam takimi kategoriami, że coś mi się opłaca zagrać, a coś innego nie. Zawsze w życiu kierowałam się tym, czy rola jest interesująco napisana, czy jest co zagrać. Nigdy nie spekulowałam. Nie przewidywałam, że taka a nie inna rola może mi przynieść większą popularność. Liczyło się to, czy jest interesująca, wieloznaczna, czy już przy czytaniu jest coś, co daną postać wyróżnia.

Jakie cechy powinien mieć dobry aktor?

- Talent, szczęście, wielką wrażliwość, wyobraźnię. Musi lubić ludzi, być dobrym człowiekiem i mieć dużo, dużo szczęścia.

Czy zdarza się, że ucieka Pani od codzienności w swoje role?

- Czasami ten zawód pomaga zapomnieć, leczy przed myślami, szczególnie tymi natrętnymi. Jest lekiem na stres i problemy dnia codziennego. Im człowiek więcej pracuje, tym łatwiej mu żyć. Uciekam. Ostatnio strasznie dużo pracuję, żeby nie myśleć.

Granie pomaga Pani przetrwać trudne chwile po śmierci męża?

- Muszę sobie radzić. Mój mąż był i dalej jest dla mnie niesamowitym, wspaniałym człowiekiem. Nieprawdopodobnie utalentowanym. Był, nie tylko dla mnie, ale dla wielu z nas wielkim autorytetem. Na pewno brakuje jego niesamowitego patrzenia na sztukę. On nam wszystkim pewne rzeczy podpowiadał, oceniał. Bardzo mi tego brakuje. Jego spojrzenia, trzeźwej oceny, bardzo sprawiedliwej i prawej. To był człowiek bardzo czysty. Niezwiązany z nikim, z niczym, przez nikogo niepopierany. Był człowiekiem niezależnym. Słynął w środowisku z mocnego kręgosłupa moralnego, z prawości. Nadal jest to świeży temat, więc trudno mi o tym mówić. Ale czasem jest tak, że nachodzi mnie fala zwątpień i bardzo mi go wtedy brakuje. Ale trzeba dalej żyć. Mam syna, który robił niedawno maturę. Myślę, że on jest nawet w gorszej sytuacji. Zawsze to jest bardzo trudne, gdy młody człowiek na początku swojej drogi traci mentora. Mentor... Tak zawsze mówił o swoim ojcu. Mój syn powiedział kiedyś takie zdanie, że czuje się tak, jakby ktoś dał mu wspaniałą książkę, on zaczął ją czytać i nagle mu ją odebrano. Myślę, że dla Jasia jest to straszny cios i bardzo trudna sytuacja. Mąż uczył go wielu wspaniałych rzeczy. Myślę, że bardzo dużo włożył w tego młodego człowieka. Jasiek godnie nosi jego nazwisko. Jest fajnym, młodym człowiekiem. Bardzo uczciwym i prawym. To bardzo miłe, móc powiedzieć coś takiego o swoim synu. I oby nigdy się to nie zmieniło. Zawsze z mężem traktowaliśmy go bardzo poważnie, po partnerski. Myślę, że dużo nauczył się od ojca. On uczył go zawsze jednego i Janek będzie pamiętał tę maksymę do końca życia. Krzysztof mówił do niego: "Pamiętaj. Czasami zwyciężony, ale nigdy pokonany". To jest to, co Janek ma wpojone. Pewnie trudno będzie mu odnaleźć własną drogę. Bardzo brakuje mu ojca. Ale mamy siebie, musimy się wspierać i dalej żyć. Chociażby po to, żeby nie zapominać o kimś takim, kto się nazywał Krzysztof Zaleski.

Jak się Państwo poznali?

- Na poznanie się byliśmy w pewnym sensie skazani. Mąż był wtedy w Teatrze Współczesnym na etacie reżysera. Miał za sobą już jedną fantastyczną realizację. Ja i parę osób z mojego roku zostaliśmy zatrudnieni. Moja koleżanka już wcześniej współpracowała z Krzysztofem. Pamiętam, że w czerwcu szukałam mieszkania. Była straszliwa burza. Zadzwoniła koleżanka i powiedziała, żebym wzięła taksówkę i przyjechała w Aleje Ujazdowskie, że jest spotkanie. Nie chciałam, ale namawiano mnie. Okazało się, że to jest mieszkanie Krzysztofa i że jest tam cała grupa z teatru. Pojechałam i się poznaliśmy. Później stało się coś magicznego. Dobrze nam się ze sobą gadało. Podziwiałam go. Po spotkaniu odprowadził mnie do taksówki i rozstaliśmy się na wakacje. Ale zanim to nastąpiło - coś się stało. Popatrzyliśmy na siebie i coś się stało, wkradła się magia. Po wakacjach, od września zaczął się sezon. To był fantastyczny okres dla naszego teatru. Byłam pochłonięta pracą, żyłam teatrem. Krzysztof przychodził do mnie w odwiedziny. Dużo rozmawialiśmy. Potrafiliśmy siedzieć w kuchni do 2, 3 rano gadając. Śmieję się, że tak sobie ten związek wygadaliśmy.

Żałuje Pani czegoś w życiu?

- Może żałuję tego, że dużo wcześniej nie miałam tej mądrości, którą mam teraz. Takiego spokoju. Żałuję, że może wcześniej, gdy byłam młoda, nie miałam mentora. Wiele rzeczy musiałam sama odkrywać, dotykać, sprawdzać, nieraz sparzyć się. Trochę żałuję, że nie miałam kogoś stojącego dyskretnie za mną, kto niektóre rzeczy by mi uświadomił.

Kogo się Pani lepiej gra - kobiety silne czy te prawdziwie kobiece przedstawicielki słabej płci?

- Wszystkie moje kobiety - bohaterki były osobami bardzo skomplikowanymi. Nie były wybitnie dobre lub wybitnie złe, bo ludzie tacy nie są. A szczególnie kobiety. Jesteśmy nieprzeniknione, zagadkowe, mamy różne zakamarki swojej duszy - jasne i ciemne strony. Cieszymy się, płaczemy. Nie jesteśmy jednowymiarowe. Nudne byłoby granie kogoś, kto jest dobry aż do wyrzygania. Kiedy aktor gra takie postaci, to zatraca siebie. Tragedią jest to, jeśli ktoś cię zaszufladkuje. Najważniejsze w tym zawodzie jest dobijanie się do ludzi wszystkimi możliwymi kanałami. Pokazanie, że mogę zagrać każdą rolę. To jest w aktorstwie najwspanialsze, że mogę otrzeć się o wszystko. I przy okazji nie gubię siebie. I sama siebie nie oszukuję. Żyję, czuję, śmieję się, płaczę, reaguję na ludzi, na pogodę, na wszystko. Nie jestem jakimś sztucznym tworem, który kogoś udaje. Ja po prostu żyję, kocham życie. Trzeba żyć, cieszyć się każdą sekundą. Bo życie jest na chwilkę. Dostaliśmy największy dar od Pana Boga - życie. I ono jest w obliczu świata i kosmosu zaledwie sekundą. Jesteśmy tutaj na sekundę. I trzeba żyć pełnią życia i niczego się nie bać. Nie bać się swojej czy to ciemnej, czy jasnej strony. Nie bać się siebie. Trzeba być prawdziwym człowiekiem i już.

Zawsze Pani marzyła o tym, żeby być aktorką?

- Prawdopodobnie od dziecka miałam predyspozycje do tego zawodu. Miałam i mam ogromną wyobraźnię. Odkąd pamiętam, potrafiłam bawić się godzinami sama w ogrodzie. Nigdy nie nudziłam się sama ze sobą. Wymyślałam sobie coś, czytałam. Jak byłam chora, to potrafiłam siedzieć na parapecie i gapić się, jak zima przechodzi w przedwiośnie, obserwować przyrodę. Zadawałam sobie tysiące pytań. Miałam jedną szmacianą lalkę, ołówki, kredki i jakieś kolorowania, i to wszystko. I mimo to nigdy się nie nudziłam. Nawet ogień płonący w piecu był dla mnie rodzajem spektaklu. Kiedy słuchałam słuchowisk w radiu - wyobrażałam sobie postacie. To było fantastyczne - gasić światło, wpatrywać się w zielone radiowe oko i marzyć. Czytać "Ballady i romanse" Mickiewicza, a potem odgrywać je w ogrodzie. Nie mieliśmy tego, co mają dzisiejsze dzieci - zabawek, komputerów. Ale mieliśmy wyobraźnię. I ona wystarczyła. I myślę, że to głównie dzięki niej zostałam aktorką.

Dziękuję za rozmowę.

Marię Pakulnis można oglądać na deskach Teatru Dramatycznego w Białymstoku

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji