Artykuły

"Usta milczą, dusz śpiewa..." - czyli apoteoza teatru

Operetka - sztuka podejrzana, "podkasana muza", pogardzana przez salony artystyczne. Łatwa i szczęśliwa jak królestwo kiczu, melodyjna - do obrzydliwości, z obowiązkowym (prawie zawsze) happy endem; po najdzikszych przygodach szczęśliwi kochankowie łączą się ze sobą, mężczyzna z "ludu" okazuje się księciem krwi, ubodzy z dnia na dzień stają się bogaczami. Rodzona siostra powieści brukowej, popularnego romansu, operetka jak one stała się synonimem tandety artystycznej, nie przestając jednak być - królestwem wielkiego pocieszenia, małym scenicznym rajem dla "ludu", gdzie cudownie spełniają się wszystkie "marzenia i sny".

A przecież w tym wyroku skazującym na piekło niższości - coś nie gra. Nie tylko dlatego, że jesteśmy w wieku kultury masowej i światowego awansu wielorakiej "niższości" - od komiksu po rocka. Również dlatego, że operetka jako gatunek niesie w sobie żywioł parodii, persyflażu, że swoje raje, cuda i happy endy traktuje nie frasobliwie i z przymrużeniem oka. Na "boskim idiotyzmie" tej "doskonale teatralnej" sztuki się opierając napisał Gombrowicz swoją "Operetkę". A sztuki Witkacego? Ile "boskiego idiotyzmu" zawdzięczają podkasanej, wiedeńsko-węgierskiej muzie?

"Doskonale teatralna" - to nawet za słabo powiedziane. Operetka jest apoteozą teatru jako sztuki - tylko tu niemożliwe staje się możliwym, nieprawdopodobne - urzeczywistnia się.

Pisząc przed laty o Gombrowiczu, Konstanty Puzyna zauważył mimochodem: "Kontynuując myśl Gombrowicza można by podjąć próbę odrodzenia całej operetkowej konwencji. Zrobić zalety z jej wad! Z niedorzeczności, skostnienia, banału, dysproporcji formy i treści, płochego Wdzięku, sentymentalnego bełkotu, z arii i arietek potraktowanych serio tworzy się przecież - niejako sama - kanwa wielkiej współczesnej komedii absurdu".

No i stało się. Jerzy Grzegorzewski zmaterializował w Teatrze "Studio" myśl Puzyny. "Usta milczą, dusza śpiewa" - scenariusz zmontowany i wyreżyserowany przez Grzegorzewskiego na motywach operetek Kalmana i Lehara - to jest właśnie to!

Oczywiście - jest to operetka klasyczna Gombrowiczem "podszyta". Nie tylko - także Witkacym (w niektórych scenach II części - jakby żywcem przeniesione "egzotyczne kraje" Witkacego, jego sytuacje, jego idea - czystej Formy), także - Beckettem. Pamiętamy, że w "Radosnych dniach", zapadając się coraz głębiej w piach Winnie podśpiewuje arię z "Wesołej wdówki" - "Usta milczą, dusza śpiewa..."

Właśnie "Radosne dni" i motyw śmierci - absurdalnej - ale wyzywająco rzuconej niebu, "ze śpiewem na ustach" - to temat główny spektaklu Grzegorzewskiego. A niesie ten temat - radośnie, wielowątkowo spiętrzony temat operetkowej apoteozy teatru - sztuki, w której cud absurdu zwycięsko przeciwstawia się absurdowi śmierci.

Jak to jest zrobione? Chciałoby się powiedzieć - jak Mozart, gdyby nie było to o wiele za mało i o wiele za dużo. Część I, rozgrywa się w foyer Teatru "Studio" (tu scenografia i kostiumy - Krystyna Kamler). Secesyjne, w faworytnym operetkowym kolorze wnętrze paryskiego czy wiedeńskiego boite de nuit jak puzderko pozytywki z postaciami i melodiami operetkowymi. Sylva Yarescu (Anna Chodakowska), Baron Boni (Marek Walczewski) z "Księżniczki czardasza" Kalmana, Hrabia Daniło Daniłłowicz (Zbigniew Zamachowski) i Hanna Glavari (Małgorzata Niemirska) z "Wesołej wdówki" Lehara i Mistrz Niccolo Paganini (Teresa Budzisz-Krzyżanowska) z "Paganiniego'' oraz gryzetki, huzarzy, lwy salonów. Kolaż wątków i postaci. Sylva Varescu konkuruje z Hanną Glavari o miłość Daniły. Tajemniczy Maestro Paganini zjawia się, aby wyśpiewać pochwałę miłości ("Miłość to niebo na ziemi.."). Hrabia Boni, bon vivant, magik nocnego rytuału - to Fior Grzegorzewskiego - on uruchamia tę pozytywkę. Kończy się noc w kabarecie, z arietką na ustach ("Wieczorem jest Maxime") odchodzą gryzetki, znikają w lustrzanych drzwiach huzarzy, Boni i Paganini. Atmosfera nostalgicznego zmierzchu szampańskiej zabawy. Daniło śpiewa i gra tę nostalgię ("Jak na wiosnę rozwija się kwiat"), oddalając się wolno z wdziękiem tancerza w stronę sceny. Jest w końcowych obrazach części I spektaklu Grzegorzewskiego coś z klimatu filmów Felliniego - z atmosfery gorzkiego porannego katza w "Dolce vita", melancholii cyrkowego finału w "Osiem i pół". Zmierzch nocy i świt, koniec i początek - chwila, którą sztuka nieomylnie kojarzy ze śmiercią.

W części II granej już na scenie zawartość szkatułki snów jeszcze się wzbogaca. Podwójny tu "teatr w teatrze" - na widowni kilkanaście foteli (odcinających się efektowna, czerwienią od foteli zwykłych widzów) zajmują postaci w kostiumach. Pudło sceny jest czarne, tylko w głębi - mozaikowo barwne, złotawe "okienko" (scenografia i kostiumy w tej części - Barbary Hanickiej) rozsuwa się jak ekran fotoplastikonu. Na "ekranie" w błękitnym świetle nieba - Winnie (Anna Milewska) z parasolką, do połowy zapadnięta w piach. Wieczór próby w teatrze? Najwyraźniej? Ale Niewidzialny Inspicjent jakby pomylił sztukę, wdarł mu się temat niechciany. Kakofonia zmieszanych głosów, postaci z widowni znikają za kulisami. "Usta milczą, dusza śpiewa..." nuci Winnie, w dole pełza jak czarny żuk Willie (Zb. Zamachowski). Ekran fotoplastikonu, "magiczne oko", oko tajemnicy teatru i bytu zakrywa się.

Następujące kolejno sceny to znowu kolaż - "Bajadery" Kalmana, "Wesołej wdówki", "Hrabiny Maricy" i "Paganiniego" Lehara, kolaż Witkacego i Gombrowicza. Romans Odetty - Bajadery (Ewelina de Tusch-Lec) z Księciem Radjanim (Wiktor Zborowski), powracający w groteskowo-komicznym przetworzeniu wątek Daniły, rozdartego między Sylvę a Wesołą wdówkę. Księżna (Jolanta Hanisz) to eks-szansonistka, Maestro Paganini okazuje się w finale przebraną Księżniczką czardasza i oto mamy - Albertynkę. W tym akcie wodzirejem i aranżerem jest jeszcze wyraźniej Baron Boni - Fior Grzegorzewskiego. Rekwizyty i sytuacje, liryzm i humor, parodia i ton serio przeplatają się w szalonym tempie. Operetka w całym jej sztafażu obnażona, obnażony teatr jako cień ludzkiego życia. Przez scenę przesuwają się wschodni siłacze, joga - w tle duet Ks. Radjani i Odetty - z powagą wykonuje rytualne ćwiczenia. Księżna - eks-szansonistka zrywa się do solówki ("Wilia", Rusałka), odśpiewanej na najwyższym z możliwych "c", choć żywy łańcuch rąk ciągnie ją za kulisy, na "gondoli" pianina płyną przez scenę eleganccy panowie w melonikach i szansonistki, zamknięte na jeden wieczór i całą teatralną wieczność w lustrzanej skrzyni. I znowu - Beckettowska koda. Otwiera się okienko z Winnie, pogrążoną już po szyję. Strzępek arii brzmi jak ciemne memento, przypominające jak kruchy jest ludzki czas, jak motyle - "teraz" człowieka i teatru. Główne muzyczne tematy tej części - to - obok arii Winnie - "Gwiazdy sceniczne, macie ten dar" - Bajadery - Odetty, powracająca z aktu I "Choć na świecie dziewcząt mnóstwo" (Daniło na zmianę z Sylvą i Wesołą wdówką), "Tyle szczęścia w jeden wieczór" i także powtórzona liryczna aria Paganiniego. Całość kończy czardasz "Ach, jedź do Varazdin" (duet Paganiniego przeobrażonego w Księżniczkę czardasza z Bonim).

W tym przedstawieniu jest nie tylko radość teatru, ale i profesjonalizm niezwykłej, śmiało można powiedzieć - nie spotykanej od dawna klasy. Od scenariusza i reżyserii, poprzez scenografie i kostiumy do wszystkich bez wyjątku wykonawców. A pamiętać trzeba, że z wyjątkiem Eweliny de Tusch-Lec ("wypożyczonej" z Teatru Wielkiego) wszystko to są aktorzy dramatyczni, nie śpiewacy operetkowi. A śpiewają i to jak! Gdy wymaga tego efekt parodystyczny z kantem pianina wbitym w przeponę - jak Zbigniew Zamachowski w części I, na leżąco i na półwisząco. Spawają i grają, jak dawno się w teatrze profesjonalnym i nie widywało. Marek Walczewski - Boni - Fior jest jak urodzony do takich ról - z niezwykłą plastyką gestu, mimiki, żywością temperamentu. Świetna (z natury rzeczy) głosowo Ewelina de Tusch-Lec odnajduje się także aktorsko w tonie persyflażu. Niezwykle prosto i surowo, czysto jak ciemny recitativ zagrała epizod Winnie Anna Milewska. Ale... chwaląc wszystkich - nie chwali się nikogo, niech mi więc wszyscy niewymienieni - wybaczą. Bo dwójka najwspanialszych bohaterów tego przedstawienia to Anna Chodakowska i Zbigniew Zamachowski. Tu nie ma się wrażenia przygotowanej roli czyli zafiksowanego efektu, ale - grania "na żywo", teatralnego "tu i teraz", własnego aktorskiego życia - w jednym wieczorze. Ta dwójka aktorów to jak obnażony nerw teatru, jak napięta struna odpowiadająca bezbłędnym oddźwiękiem na każdy impuls światła, muzyki, wzruszenia, komizmu sytuacyjnego. "Tu i teraz" krótkiej, teatralnej wieczności. Za to - kocha się aktorów, za to - kocha się teatr.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji