Ślepe myszki trzy
LITERATURA detektywistyczna nie miała by zapewne tak wieIkiego powodzenia, gdyby nie właściwe ludzkiej naturze upodobanie do rozwiązywania kryminalnych zagadek. Lubimy to wszyscy bez wyjątku, a ponieważ lubimy także dreszcz emocji, strach (w umiarkowanych dawkach), więc "kryminałki" od lat nie wychodzą z mody, są po prostu poza nią. Wśród utworów tego typu są oczywiście rzeczy mierne i przeciętne oraz arcydzieła gatunku, do których nie bez racji zalicza się pisarstwo zmarłej przed 13 laty Agathy Christie. Obok opowiadań i powieści stworzyła ona również kilkanaście sztuk teatralnych, z których jedna - "Pułapka na myszy" nie schodzi z jednej z londyńskich scen już od przeszło 37 lat! Kilkanaście tysięcy spektakli nad Tamizą - to rekord, którego na pewno nie powtórzy inscenizacja przygotowana przez teatr "Wybrzeże" i przedstawiona na sopockiej Scenie Kameralnej w ostatnią sobotę Nie dlatego, że zła a dlatego, iż nasze teatralne rekordy mieszczą się w znacznie mniejszej skali. I w niej sopocka "Pułapka na myszy" w reżyserii popularnej aktorki i reżysera - Bogusławy Czosnowskiej (45 lat pracy artystycznej) może na sukces liczyć bez wątpienia.
Przez dwie godziny ( z krótką przerwą) jesteśmy oto świadkami zdarzeń rozgrywających się w cichym położonym niedaleko Londynu pensjonacie państwa Ralston. Pensjonat inauguruje właśnie działalność, a jego młodzi właściciele pełni obaw i wielce zdenerwowani czekają na gości. Potem okaże się, że podekscytowanie gospodarzy (Dorota Kolak i Mirosław Krawczyk) ma jeszcze inne przyczyny... Goście zjeżdżają się powoli, za oknem szaleje śnieżyca, na kominku w saloniku plonie ogień (scenografię projektował Józef Napiórkowski, łącząc prostotę dekoracji ze znakomitym wyczuciem koloru i światła), ale atmosfera nie jest bynajmniej sielankowa. Pięcioro ludzi, którym przyszło się spotkać się w tym odciętym od świata przez zamieć miejscu, zachowuje się cokolwiek dziwnie, zagadkowo. Każda z tych osób skrywa jakąś tajemnicę; co do tego nie ma my żadnych wątpliwości. Gospodarze też o swych gościach nie wiedzą niczego więcej, słusznie zatem powątpiewają w wiarygodność podanych informacji.
Stopniowo atmosfera tajemniczości narasta i gęstnieje, widz zaś ma prawo sądzić, że chyba nikt nie jest tu tym, za kogo się podaje. Z tego grona szybko jednak ubywa jedna osoba niejaka pani Boyle (Anna Chodakowska), której pozostali solidarnie nie lubią za wyniosłość, gderliwość i mentorski ton. Ona to pada ofiarą morderstwa. Kolejną ofiarą, bo pierwszego zabójstwa dokonano wcześniej w Londynie o czym do noszą radiowe komunikaty.
Związek tych obu spraw jest naturalnie ścisły, ale nim się wszystko wyjaśni i nim poznamy mordercę, będziemy go szukać w każdym z bohaterów, trafiając wciąż na nowy trop i gubiąc się w domysłach. Niezła to zabawa i aby jej nie popsuć, mimowolnie nie zdradzić rozwiązania, ani słowa już na temat akcji nie powiem. Prologiem do niej jest tamto londyńskie morderstwo, które zwiastuje nam przeraźliwy krzyk rozlegający się w foyer na kilka minut przez wejściem na widownię i podniesieniem kurtyny.
Od tej chwili autorka, a za nią - inscenizatorzy i aktorzy wciągają nas w grę. Podsuwają stale nowe warianty, pozwalają snuć najróżniejsze przypuszczenia, tworząc przy tym klimat grozy z pewnym wszakże przymrużeniem oka. Czosnowska prowadzi tak przedstawienie, że arsenał konwencjonalnych środków straszy i bawi jednocześnie, właśnie poprzez konwencjonalność, prze rysowanie, czasem dystans. Czyjaś ręka w rękawiczce gasi światło za plecami niczego nie przeczu wającej pani Boyle; Paravicini - jeden z gości pensjonatu (Zbigniew Olszewski) ucharakteryzowany jest na typowego bohatera "czarnej komedii", a każdy jego gest przy tak demonicznym wyglądzie nabiera znamion groteskowych; kolejne odsłony następują w najbardziej frapujących momentach. Przy tych i kilku jeszcze innych dobrze rozegranych pomysłach i chwytach, lekka sztuka nie przez cały czas toczy się tak lekko i błyskotliwie, jak należałoby tego oczekiwać. Mąci tę lekkość nie najlepszy moim zdaniem przekład (tłumaczenie i adaptacja tekstu - Tadeusz J. Dehnel i Jan Zakrzewski), w którym sporo nieporadności i wątpliwej urody neologizmów typu "kucharowanie". Wykonawcom, jakby trochę zagubionym między historią serio w obyczajowych realiach i psychoiogicznych motywacjach, a dyskretnym dystansem, brakuje - z początku zwłaszcza - swobody.
To się jednak z pewnością "dotrze" na kolejnych spektaklach i tempo będzie już bez zarzutu. Gwarantuje to obsada i znakomicie rozegrany akt II, w którym wszyscy jakby chwytają "drugi oddech" i dają próbkę znanych nam przecież dobrze aktorskich możliwości. Ten drugi akt pozwala dopiero naprawdę zaistnieć Dorocie Kolak i pozostającej dotąd na uboczu ekscentrycznej pannie Casewell - Grażynie Jędras. Finał należy przede wszystkim do Jacka Mikołajczaka (sierżant Trotter) a całość do Jacka Godka bezkonkurencyjnego jako Christopher Wren - zbuntowany młodzieniec, oczywiście z przeszłością.
"Przeszłość" mają tu wszyscy, a jak się ona ma do morderstwa i intrygi wykorzstującej dziecięcą piosenkę o trzech myszkach - spróbujcie państwo odgadnąć sami. W teatrze oczywiście.