Artykuły

Na boku robię swoje

- Aktor jest dwa razy nieszczęśliwy w życiu - kiedy gra i kiedy nie gra. To zawód potwornie niesprawiedliwy. Nic w nim się nikomu nie należy - mówi PIOTR MACHALICA.

Miłośnikom filmu kojarzy się przede wszystkim z rolą seksuologa w "Sztuce kochania" Jacka Bromskiego czy Romana w "Dekalogu, dziewięć" Krzysztofa Kieślowskiego. W teatrze wiele uznania przyniosły mu role: Jerry'ego w "Dwojgu na huśtawce", Bricka w "Kotce na rozpalonym blaszanym dachu", Mackiego w "Operze za trzy grosze". W pamięci widzów zapisał się także jako jeden z wykonawców spektaklu z piosenkami Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego "Zimy żal". Obecnie przygotowuje się do premiery spektaklu "Makia" Adama Kwaśnego i w jego reżyserii, opowiadającego o Alfonsie X, królu Hiszpanii. Trzynastego lutego skończył 50 lat.

Małgorzata Piwowar: Jeszcze niedawno, pod koniec lat 90., narzekał pan na niehigieniczny tryb życia zawodowego, czyli nadmiar przyjmowanych propozycji...

Piotr Machalica: Cieszyłem się z tego. Jednak dość szybko zorientowałem się, że to dla mnie zgubna droga, prowadząca donikąd. Dochodziło do tego, że wiele razy czułem nieuczciwość takiego postępowania. Bo nie można dobrze wykonać zadania, kiedy rano przyjeżdża się na teatralną próbę, po jej skończeniu w pełnym biegu - na zdjęcia, a potem - do teatru. Ale to minęło bez specjalnych wysiłków z mojej strony. Teraz kręci się mniej filmów, teatrów telewizji. A oprócz tego, że zmieniły się warunki zewnętrzne, ja się zmieniłem. Pewnych ról już po prostu nie zagram.

Jest pan z tego powodu sfrustrowany?

Aktor jest dwa razy nieszczęśliwy w życiu - kiedy gra i kiedy nie gra. To zawód potwornie niesprawiedliwy. Nic w nim się nikomu nie należy. Najpierw trzeba mieć szansę, by pokazać się w odpowiedniej chwili odpowiednim ludziom, od których coś zależy. Nawet jak się ma etat w teatrze i dostanie rolę - to mimo najlepszych chęci można ją schrzanić. Uprawiam zawód, który wymaga umiejętności czekania. Są wśród nas tacy, którzy potrafią walczyć i tacy, którzy nie umieją.

A pan do których należy?

Ani do jednych, ani do drugich. Ja ten zawód poznawałem, zanim jeszcze zostałem studentem PWST. Kiedy miałem 16 lat, pracowałem jako froter w Teatrze Narodowym, potem jako bibliotekarz, a jeszcze później - fotograf. Obserwowałem setki młodych adeptów z wielką energią i dziesiątki nestorów, którym zaczynało już jej brakować. Zrozumiałem wówczas, że aktorstwo jest bardzo luksusowym zawodem. Powinien go wybierać ten, kto ma wiele siły, by znieść wszystkie czekające go upokorzenia. Trzeba mieć odporność i na porażki, i na sukcesy, a także dystans do siebie i świata. A jeśli komuś tego brakuje - powinien wybić sobie z głowy taki pomysł na życie. Przy tym wszystkim nie można zapominać, że jest to także jedna wielka zabawa.

Czyli jest pan silny?

Tak, jestem bardzo odporny na życie.

Zapewne przydało się to także w 1981 roku, kiedy skończył pan szkołę teatralną. Stan wojenny zamknął wielu pańskim kolegom drogę zawodową.

Nie przesadzajmy. Po dyplomie niemal cały mój rok udał się do Zielonej Góry i tam z satysfakcją uprawiał wymarzony zawód. To się skończyło po sezonie czy dwóch, ale - było. Nie wydaje mi się, żeby stan wojenny zaważył na czyjejkolwiek karierze.

Teatry wróciły do pracy dość szybko, ale bojkot telewizji i filmu trwał znacznie dłużej. Nie miał pan wątpliwości, czy uda się panu zaistnieć?

Na ten zawód składają się i film, i telewizja, i kabaret, i teatr. Jeśli coś odpada - a tak się zdarzyło w tym czasie - są jeszcze inne możliwości - wówczas były to na przykład teatry domowe, gdzie można było pogodzić swoje zawodowe ambicje z politycznymi sympatiami.

Od ponad dwudziestu sezonów jest pan etatowym aktorem warszawskiego Teatru Powszechnego. Nie pragnął pan przez ten czas zmian?

Prawdą jest, że od dwudziestu kilku lat jestem w jednym teatrze, ale w tym czasie zagrałem także w Ateneum, Syrenie, Prezentacjach, Na Targówku, brałem udział w przeglądach piosenki. Miałem szansę spotkać się z innymi zespołami, ludźmi, co jest bardzo pouczające, wzbogacające. Nigdy nie przeżywałem frustracji, że siedzę i nic nie robię, choć zdarzało mi się grać w sezonie tylko w jednej sztuce na macierzystej scenie. I być może dlatego jestem do dzisiaj w Teatrze Powszechnym.

To znaczy, że jest pan przywiązany do miejsca?

Nie do miejsca, lecz do zawiadowcy. Marzyłem o współpracy z dyrektorem Zygmuntem Hübnerem, którego poznałem jeszcze w czasie zajęć w PWST. Przyjął mnie do zespołu, mimo że miał wątpliwości. Po jego śmierci zauważyłem, że nasz teatr się zmienia. Pomyślałem jednak, że nie ma większego znaczenia, gdzie będę miał etat. A był mi on potrzebny, bo nie jestem superzorganizowanym facetem. Korzystałem z propozycji, które przychodziły. Były wśród nich ciekawe, ale i nieinteresujące. Te ostatnie też zdarzało mi się przyjmować z powodów finansowych.

Występuje pan z recitalem piosenek Brassensa i Okudżawy, monodramem Denisa Lumborga "Eddie E. ". Może nadszedł czas, by coś samodzielnie wyreżyserować?

Do tego potrzebne są odpowiednie predyspozycje, których dotąd w sobie nie odkryłem. Bałbym się wziąć na siebie odpowiedzialność za ludzi, których miałbym wmanewrować w mój pomysł.

A może stawia pan sobie za wysokie wymagania? Wielu pańskich kolegów nie ma takich skrupułów.

To jest ich problem.

To znaczy, że jest pan perfekcjonistą?

Do pewnego stopnia - tak. Ale przede wszystkim idealistą.

Wkrótce będzie pan uczył adeptów zawodu aktorskiego w szkole Macieja Ślesickiego i Bogusława Lindy. To zadanie też wymaga odpowiedzialności.

Nie, proszę pani. Jeśli chodzi o szkołę, a myślę, że trafniejszym określeniem w tym wypadku będzie studio, to odpowiedzialność wykładowcy polega tylko na tym, żeby nie zrobić komuś krzywdy. Natomiast ten, kto przychodzi, robi to na własną odpowiedzialność, za własne pieniądze. Może go to wzbogaci, może otworzy nowe horyzonty albo drogę do zawodu. Nikt jednak, kto przychodzi do jakiegokolwiek studia aktorskiego, nie może liczyć na obietnicę, że stanie się wielkim aktorem. Nauczyć się tego zawodu nie da. Mnie też nikt tego nie uczył. Miałem po prostu szczęście spotkać aktorów, którzy naopowiadali mi o tym fantastycznych rzeczy i zaświadczyli o prawdzie wygłaszanych słów swoimi dokonaniami. Byli wśród nich m.in. Tadeusz Łomnicki, Andrzej Łapicki, Ryszarda Hanin.

Ale adepci pewnie liczą na coś więcej...

Dosyć wątłe są dziś wzory młodych ludzi, którzy chcą zostać aktorami. W większości sprawiają oni wrażenie ludzi siedzących 24 godziny na dobę przed telewizorem, oglądających telenowele i amerykańskie filmy.

Pewnie znacznie bardziej marzą o zagraniu w tych filmach czy telenowelach niż o szekspirowskim repertuarze...

Po co sięgać tak daleko? Wystarczy wspomnieć o niemal zapomnianych w naszych fantastycznych kolorowych czasach - Słowackim, Mickiewiczu, Norwidzie. Opowiadają pięknie, wzruszająco o sprawach najważniejszych, skłaniają do myślenia. I co z tego? Najważniejszy jest dziś szybki montaż. Chwilami nie mogę na to patrzeć, bo odczuwam ból.

A co pana najbardziej boli?

Od czasu do czasu wątroba. Poza tym nic. Trzeba się pogodzić, że żyjemy w takich, a nie innych czasach. Jestem, podobnie jak większość, tylko pionkiem. I mam to w nosie. Na boku i tak robię swoje - to, co jest mi bliskie. Śpiewam Brassensa i Okudżawę, bo zajmuje mnie to, o czym opowiadają. Utożsamiam się z ich poszukiwaniami szczerości, braku zakłamania, prawdy, miłości. To mnie interesuje. A reszta to jest tylko dzisiaj, które minie szybciej, niż nam się zdaje.

Z tego, co pan mówi, wynika, że funkcjonuje pan na marginesie środowiska...

To raczej środowisko żyje na uboczu. Nie ma już ani Ścieku ani SPATiF, w których to miejscach ludzie spotykali się, pili wódkę i opowiadali sobie o swoich radościach i smutkach. Ten czas już dawno minął. Dawniej, po skończonym przedstawieniu teatr opuszczało się nawet godzinę po zakończeniu spektaklu. Teraz, po dziesięciu minutach nie ma już nikogo.

Jakich rozmów najbardziej panu brakuje?

O życiu. O nurkowaniu, miejscach, w których jeszcze nie byłem, a do których chciałbym dotrzeć. O tym, że być może wkrótce skończy się paskudna zima, której nienawidzę i zacznie piękna wiosna. Czasy spowodowały, że ludzie ze sobą coraz mniej rozmawiają. Dzielą się jedynie jakimiś nic nieznaczącymi informacjami, komentują nowinki, które codziennie przynosi im telewizja. Ale tak naprawdę nie rozmawiają ze sobą. Potem opacznie się rozumieją. Wiele lat temu przyszła do mnie na wywiad pewna dziennikarka i zapytała, gdzie spędzę wakacje. Powiedziałem, że moim marzeniem jest udanie się na bezludną wyspę, gdzie byłoby bardzo ciepło, wokoło piękny piasek, czysta woda. Na co usłyszałem, że oznacza to, że nie lubię ludzi. A przecież wcale tego nie powiedziałem.

Na zdjęciu: Piotr Machalica.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji