Artykuły

"Radosny Dzwon"

Czekano na tę premierę, jak na zakazany owoc, ze szczególną ciekawością. Nic dziwnego, Pralnia, utwór napisany przed sześcioma laty i dotąd nie opublikowany, trafił do Teatru na Woli wprost z szuflady urzędniczego biurka. Apetyty widowni dodatkowo zaostrzyła wiadomość, że reżyserii przedstawienia podjął się autor sztuki, Stanisław Tym.

"Dla Szekspira mógł cały świat być sceną, dla mnie jest nią kuchnia" - pisał w komentarzu do swego dramatu Arnold Wesker. Kwintesencją świata w ujęciu Tyma, co należy uznać za signum temporis i świadectwo obrania przez polskiego autora perspektywy lokalnej, jest tytułowa pralnia.Dramatopisarz nie bawi się w socjologa, toteż jego przedstawienie nie jest wizją szarej codzienności, w której - jak u Weskera - łatwo wypatrzeć najprostsze mechanizmy społeczne, chętnie poddające się uogólnieniu. Nie idzie mu także o spojrzenie na rzeczywistość przez pryzmat jakiegoś supernowoczesnego "salonu", szczycącego się "wysokim dziennym upiorem"; rzecz nie w powierzchownej satyrze na przerosty i mity cechujące poprzednią dekadę. Szydzi, owszem, i to gorzko, lecz nie ze zjawisk partykularnych. Ma większe ambicje. Zaprawiona humorem refleksja - choć i tu często ślizga się po naskórku organizmu społecznego - próbuje dotrzeć do jego kośćca, wykryć źródła toczącego go raka.

Świat przedstawiony w Pralni jest groteskowo wykoślawiony, już nawet w swoich rysach zewnętrznych. Urządzona na wolskiej scenie przez Małgorzatę Treutler, ściśle według didaskaliów, obskurna nora, oplatana rurami i zawalona stosami worków z brudną bielizną, ma w sobie coś z sennego koszmaru. Nieprzypadkowo kojarzy się z odrapanymi wnętrzami domów z Szulkinowskiego Golema. I tam, i tu dochodzi do głosu rzeczywistość zdegenerowana. W Pralni daleka jest ona jednak od jednorodności. Jakby prawem paradoksu po ponurym wnętrzu krząta się grupka rubasznych, pełnych życia kobiet. Pokrzykują, dowcipkują, swawolą, skore do zaczepek, swarów i do bitki niczym przekupki z bazaru. Wśród nich zwraca uwagę kilka prawdziwie pysznych, pełnokrwistych postaci rodem z "niskiej komedii": Zielisko Krystyny Chmielewskiej, Leszczak Danuty Nagórnej. Zmianowa o obfitej tuszy i przaśnym poczuciu humoru Zofii Merle oraz zawadiacka, ale pełna wewnętrznego ciepła Napiórna Barbary Rachwalskiej. Praczki "zwykłe" i "ekspresowe" to pralniany plebs. W swej witalności jaskrawo różny od "góry" pralni.

Te stanowią kostyczne kalekie arystokratki: wyniosła Przewodnicząca (Halina Łabonarska) i jej przyboczna, przebiegła Kierowniczka bielizny czystej (Maria Chwalibóg).

Od dawna niczego się w tym zakładzie nie pierze. Niegdyś czyszczono tu nawet eleganckie płaszcze, ale to czasy odległe, których młodsze praczki nie pamiętają. Ich jedynym śladem są urwane od płaszczy guziki, służące teraz do gry w warcaby. Dla zabicia czasu. Pierze się czasem po cichu w domu, żeby nie wyjść z wprawy. I dlatego, że po prostu "okrutnie chce się prać" (jak Szewcom Witkacego chciało się poniewczasie robić buty). Pralnia, mimo że urąga swej funkcji, trwa dzięki precyzyjnemu podziałowi ról, trzyma ją przy życiu biurokratyczna, zhierarchizowana struktura. Personel jest wyłącznie kobiecy - zgodnie z surowymi zasadami moralnymi i dziwaczną filozofią Przewodniczącej. Kult kalectwa i muskulinofobia, oparta na założeniu, iż mężczyźni są uosobieniem wyzysku i opacznej praworządności, składają się na oficjalnie przyjętą doktrynę.

Tytułem do chwały owej mikrospołeczności, którą oglądamy na scenie, jest wypisana na kurtynie nazwa "Radosny Dzwon". Komicznie nieadekwatna do opłakanego stanu pralni, ale, co szczególnie podkreślają władze, zaświadczająca o długoletniej tradycji zakładu i jego postępowych ideałach. Żywym symbolem tradycji jest legendarna założycielka przedsiębiorstwa - Eugenia Koń (świetna w tej epizodycznej rólce Jadwiga Chojnacka), uroczyste wydobycie tej zgrzybiałej staruszki-inwalidki spod podłogi, groteskowa epifania, dokonująca się przy uderzeniach dzwonu w momencie zagrożenia bytu pralni, jest zapewne najlepszą sceną spektaklu. Wielu innym zabrakło podobnej lapidarności. Reżyser, jakby chcąc uniknąć posądzenia o auto-cenzurę, przesadnie żałuje ołówka. Nie zdobył się na skrócenie ewidentnie zbyt rozwlekłych partii dramatu (rozmowa Młodego i Starego w drugiej części oraz finał, które zagłuszony przez muzykę tekst i tak nie w pełni dociera do widzów). A przydałoby się skreślić także niektóre pojedyncze kwestie.

Stworzywszy rzeczywistość teatralną, przyprawioną humorem po trosze trywialnym, po trosze sytuacyjnym, po trosze absurdalnym i aluzyjnym, rzeczywistość, której pozateatralne odniesienia są aż nadto czytelne, wprowadza Tym kilka dodatkowych wątków. Nie są one wprawdzie w przedstawieniu ciałem obcym, nawet wzbogacają jego treść, lecz wyraźnie zakłócają spójność całości. Sprawiają, że konstrukcja przedstawienia trzeszczy i odsłania szwy. Gubią się aktorzy. Dla przykładu wspaniała, sama w sobie, przypowieść Napiórnej o prawdzie i micie czasów parcelacji została przez Barbarę Rachwalską nie wiedzieć czemu wykrzyczana. Kolejne wersje moralitetu o złym dziedzicu i chłopskiej krzywdzie rażą monotonią i powtarzaniem wcześniej prezentowanych gagów. Rozumiem pomysł ujawnienia mechanizmów i celów skłamania historycznych faktów, ganię wykonanie. Identyczne zastrzeżenia należy zgłosić do reżyserskiej roboty w drugiej części spektaklu. Choć i w tym wypadku niemało winy ponosi autor. Przede wszystkim za to, że stworzył postać tak papierową i bezbarwną jak Młody - samotny idealista i poszukiwacz prawdy o tragicznej śmierci Eugenii Koń (czytaj: tradycji). Odtwórca tej roli, Michał Anioł, był z góry skazany na porażkę; podobnie zresztą jak grany przez niego bohater.

Prawda o śmierci założycielki pralni, choć ujawniona za cenę życia jej tropicieli, nie powoduje w efekcie żadnych konsekwencji. Zbrodnia zostaje umiejętnie zatuszowana. Następne również przechodzą bez echa. Trzymany żelazną i doświadczoną ręką kierownictwa "Radosny Dzwon" pozostaje na nie obojętny. Praczki chętnie bawią się w teatr, iluzję mając za rzeczywistość, a rzeczywistość biorąc za złudę. W finale spektaklu króluje patriotyczna dyskoteka w rytm big-beatowej śpiewki przepowiadająca pralni świetlaną przyszłość. Zmieniają się czasy i mody, a wraz z nimi sposoby kamuflowania fałszu - taki oto morał płynie z przedstawienia w Teatrze na Woli. Przedstawienia, którego liczne braki miała zneutralizować waga końcowego pesymistycznego przesłania. Pytanie, czy trafiło ono w swój czas, czy powstało o kilka lat za późno? - pozostawiam na razie bez odpowiedzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji