Raczej rozczarowanie
"Holender Tułacz" jest jednym z tych wielkich dzieł epoki romantycznej, które - na naszych przynajmniej scenach - są w większej mierze legendą niż dziełem żywym. Teatry operowe rzadko podejmują się ryzyka prezentacji tej opery Ryszarda Wagnera: z jednej strony dlatego, ze utwór ten nastręcza duże trudności tak w zakresie inscenizacyjnym, jak i wykonawczym, z drugiej zaś - gdyż sama muzyka "Holendra Tułacza" stanowi w perspektywie historii jak gdyby stadium pośrednie pomiędzy tradycyjną romantyczną operą a wagnerowskim dramatem muzycznym. Tak więc współcześni słuchacze, zwłaszcza - młodzi słuchacze, wyjątkowo tylko mają sposobność do konfrontacji tego, co wiedzą o tej operze i jej sceniczną realizacją.
Zamysł wystawienia "Holendra Tułacza" na scenie warszawskiego Teatru Wielkiego zasługuje więc ze wszech miar na słowa uznania. W końcu, jeżeli już wystawiać to dzieło, to gdzie to czynić, jeśli nie w pierwszej polskiej operze, dysponującej nie tylko licznym gronem doskonałych śpiewaków, ale i wielką znakomicie wyposażoną pod względem technicznym możliwości sceną. Oczekiwaliśmy więc tej premiery z dużym zainteresowaniem.
Niestety, już w chwili podniesienia kurtyny wyjawiło się uczucie niepokoju. Po raz któryś już z kolei okazało się bowiem, że odtwórcy najwyraźniej nie mają zaufania do przedstawianego dzieła: zdecydowano się na bardzo niefortunną scenę pantomimiczną, zupełnie zresztą niedorzeczną, już w czasie trwania sławnej orkiestrowej uwertury. Potem na nieruchomej scenie zapadły ostatecznie ciemności i kompletny bezruch, wzmagany jeszcze przez umieszczenie na proscenium bohaterki opery, Senty, która przez cały I akt, w którym nie gra, ani nie śpiewa, nie wiadomo po co znajduje się na pierwszym planie. Pomysł, rzec można, nonsensowny, zaś z punktu widzenia śpiewaczki kreującej tę partię - wręcz sadystyczny. Nonsensów inscenizacyjnych zresztą jest w tym przedstawieniu wiele: współczesne stroje (Daland żeglarz norweski), są nader zgrzytliwym dysonansem nie tylko wobec stroju tytułowego bohatera czy Senty, lecz w zestawieniu zarówno z klimatem starodawnej legendy o Latającym Holendrze, jak i z atmosferą wagnerowskiej muzyki.
Jeśli zaś mowa już o nastroju, emocjonalizmie, dramatyzmie muzyki "Holendra Tułacza", to trzeba, niestety, stwierdzić, że w wykonaniu niewiele się z tych walorów czy cech charakterystycznych ostało. Owszem, Hanna Lisowska jako Senta, a w szczególności Jerzy Artysz w roli tytułowej dali wiele pięknej, przekonywającej, szczerej ekspresji, prezentując zarazem duży kunszt wokalny. Pozostali odtwórcy bądź to zawiedli (Marek Dąbrowski - Daland. Michał Skiepko - sternik), bądź też, jak Irena Ślifarska (Mary) czy Roman Węgrzyn (Eryk) niczym nie wznieśli się ponad przeciętność. Słabo zaprezentował się chór, zwłaszcza męski, dyrygent (Antoni Wicherek) nie zrobił niczego, by wydobyć blask i polot wagnerowskiego brzmienia orkiestrowego i w zasadzie ograniczył się do odmierzania przebiegu rytmicznego. Trochę to za mało, jak na wymogi wielkiej romantycznej opery. Stąd też, w sumie, rozczarowanie warszawskim "Holendrem Tułaczem".