Artykuły

"Holender"...wyonaczony

WYSTAWIENIE któregoś z dzieł Ryszarda Wag­nera, nawet tych z wcześniejszego okresu twór­czości, to zawsze wydarzenie artystyczne niecodziennej miary, a dla ważącego się na nie teatru - zadanie bardzo trudne i ryzykowne. Mając świadomość tego ryzyka, tea­try podejmują je jednak od czasu do czasu, gdyż rzecz jest mimo wszystko wielce kusząca, a poza tym - trud­no na stałe pozbawiać publi­czność, jak również własny zespół, możliwości bezpośred­niego kontaktu z tym tak fas­cynującym etapem rozwoju operowego gatunku.

Z tą zapewne myślą wpro­wadzono świeżo na scenę warszawskiego Teatru Wielkiego "Holendra tułacza", nie­obecnego np. na tej scenie aż do roku 1936. Do reżyserii zaproszono wybitnego specja­listę z Berlińskiej Opery Pań­stwowej, prof. Erharda Fi­schera, oprawę scenograficz­ną powierzono szwajcarskie­mu artyście Rolandowi Aeschlimannowi, kierownictwo muzyczne objął Antoni Wi­cherek.

I powiedzieć można od ra­zu, że przedstawienie to sta­ło się bardzo dużym sukcesem dyrygenta, jak też całego zespołu. Dawno już nie słyszeliśmy w naszym Teatrze Wielkim tak pięknie grającej orkiestry, znakomicie też śpiewały chóry, zwłaszcza chór męski, dodatkowo wzmocniony grupą śpiewa­ków z Centralnego Zespołu Artystycznego WP - a do­dać trzeba, że nie były one tutaj potraktowane "oratoryjnie", lecz otrzymały od re­żysera rozliczne zadania ruchowe, bynajmniej śpiewania nie ułatwiające. Co zaś istot­ne, to fakty, iż dyrygent po­trafił nadać muzycznemu przebiegowi nie tylko właś­ciwe tempo, ale także intensywną ekspresję i utrzymać niesłabnące napięcie przez ca­ły bodaj czas trwania spek­taklu.

Wśród solistów premiero­wego wieczoru prym wiodła Hanna Lisowska, która pięk­nie wyglądała i pięknie śpiewała partię Senty, a przy tym znakomicie realizowała postawione jej przez reżyse­ra niełatwe zadania aktor­skie - dodatkowe obciążenie psychiczne, jak również i fi­zyczne (w myśl koncepcji E. Fischera bowiem Senta znajduje się na froncie sceny nie­przerwanie przez cały czas spektaklu, już od początku uwertury).

Jerzy Artysz głęboko wczuł się w: trudną rolę tytułowego bohatera i jak zwykłe ujmo­wał inteligencją oraz muzykalnością w podaniu swej partii, gdzie starał się nawet polski tekst deklamować na specyficzny "wagnerowski" sposób. Problem w tym, że partia Holendra pomyślana jest na inny raczej gatunek głosu - wielki, dramaty­czny bas-baryton.

Odtwórca roli norweskiego żeglarza i kupca Dalanda Marek Dąbrowski rozporządza wartościowym wartościowym basem, który zachwycał słuchaczy, gdy śpiewak ten rozpoczynał swe występy na warszawskiej scenie; obecnie jednak głos ten wymagałby intensywnej pracy korekcyjnej, by odzyskać prawidłową emisję i czystość intonacji. Dobrym Erykiem, niefortunnym narzeczonym Senty, okazał się Roman Węgrzyn, w epizodycznej, lecz odpowiedzialnej partii Sternika ładnie wypadł Michał Skiepko, zaś partię starej piastunki Mary z po­wodzeniem śpiewała Irena Ślifarska.

TWÓRCA warszawskiej inscenizacji "Holendra" Erhard Fischer zaprag­nął snadź rozwinąć ideę Wagnerowskiego dzieła i wysunąć na plan pierwszy problem bogatej duchowo jednostki, wy­alienowanej ze swego otocze­nia i nie będącej w stanie na­wiązać z nim kontaktu. Mo­że też był zdania, iż nie na­leży ludziom drugiej połowy XX wieku pokazywać starej romantycznej legendy jako realnie dziejącej się prawdy - według jego wersji bo­wiem cała niesamowita historia z potępionym żeglarzem i jego widmowym statkiem roz­grywa się jedynie w snach i wybujałej wyobraźni Senty, która na końcu pozostaje je­dynie z rozbitym portretem swego bohatera. Można oczy­wiście dyskutować z taką koncepcją, jak z każdym zre­sztą rodzajem wyraźnego odejścia od tradycyjnej autor­skiej wersji - ale trudno nie wyrazić podziwu dla konsekwentnej realizacji tego zamy­słu i znakomitej czysto reżyserskiej roboty.

Scenograf z kolei, który np. w II akcie zanadto może ograniczył przestrzeń scenicz­ną (także od góry, kto wie czy nie ze szkodą dla aku­stycznego efektu), kapitalnie rozwiązał sceny z niesamowi­tym widmowym okrętem.

Najważniejszą zaś chyba było rzeczą, że wszyscy bez wyjątku wykonawcy - także i ci, którzy nie pod każdym względem wypadli zado­walająco - włożyli w wyko­nanie dzieła Wagnera wiele serca i autentyczny, rzetelny artystyczny wysiłek; niektó­rzy włożyli go chyba nawet więcej, niż ich w tym mo­mencie było na to stać.

WIADOMĄ jest rzeczą, że działalność Teatru Wiel­kiego nie od dzisiaj spotyka się z licznymi i róż­norodnymi zarzutami, a i wewnątrz tej instytucji atmo­sfera panuje nie najlepsza. Obiektem ataków stał się m. in także od niewielu dopie­ro miesięcy urzędujący dy­rektor teatru, który "włas­nej" konkretnej działalności nie zdążył chyba jeszcze roz­winąć (zdążył już natomiast nabawić się choroby serco­wej - chcemy wierzyć, że nie z tego powodu...). Zapewne są wśród tych zarzutów i słuszne - ale rzetelna, inten­sywna praca i twórczy arty­styczny wysiłek - taki właś­nie, jakiego efekt oglądamy w przedstawieniu "Holendra" (a czekamy jeszcze na przed­stawienia z inną obsadą wy­konawców!), są chyba najlepszą i najskuteczniejszą na nie odpowiedzią.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji