Artykuły

Chrupki "Nik-nax"

"Made in China" w reż. Jarosława Tumidajskiego w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Pisze Leszek Karczewski w Gazecie Wyborczej-Łódź.

"Made in China" jest jak chrupki "Nik-nax", którymi obżerają się jego bohaterowie. Aromat wyśmienity, opakowanie błyszczące, a w środku - pustka.

Reżyser jest w formie: sprawnie pokazuje przesunięcia napięć między trzema młodocianymi gangsterami. Świetnie rozgrywa sceny przemocy. Chowa ciosy w półmroku albo za dekoracją Jana Kozikowskiego, który w pofabrycznej dziurze urządził kawalerkę. Bo scenograf także jest w formie.

I aktorzy są w formie. Świetny jest Kamil Maćkowiak - znerwicowany bandzior Hughie podskakujący na każdą wibrację pagera w kieszeni. Bo sygnał może wysłać oddział intensywnej terapii, do którego po wypadku trafiła jego matka. Świetny jest Sambor Czarnota, którego Kilby przypomina Janusza Józefowicza udającego Bruce'a Lee. Jego postać to wiceszeryf gangu i wystylizowany karateka. Świetny jest Mariusz Witkowski jako potulne popychadło Paddy, mięczak marzący o wejściu do bandy. Skamle o chrupki tak samo, jak skamle z bólu, kiedy ma połamane nogi po finałowej rozgrywce.

Walka chłopaków wybucha, ponieważ Hughie zdradza Paddy'emu tajemnicę Kilby'ego. Chojrak spłacił wstydliwy okup na rzecz paktu między hersztem bandy a policjantem. Brutalna wyobraźnia Marka O'Rowe - mamy jeszcze np. petting na pogrzebie - idzie w parze z brutalnym językiem. Dramat przypomina dokumentację ścian publicznego klozetu. Niestety, w oryginale jest to szalet irlandzki. Tłumacz - bezimienny - nie radzi sobie ze slangiem. Z polskich przekleństw wybiera kilka i powiela, aż zupełnie tracą siłę rażenia. Do tego przekład zderza rynsztok ze szczebiotem pensjonarek. Zdaje się, że dwudziestolatkowie nie mówią o realizacji marzeń "rozwinąć skrzydła".

A słowa w "Made in China" są bardzo ważne. Nadrabianie miną sąsiaduje tu z dziecinnymi gestami dorastających bohaterów. Z piciem ciepłej herbatki. Z wymądrzaniem się o umiejętnościach mnichów z Shaolin, jakby chodziło o Moc z "Gwiezdnych Wojen". Z wyzywaniem się od "ciot". Wulgarne wyrazy zapewniają poczucie przynależności do tej samej paczki, podobnie jak chrupki nik-naksy, dżinsy i kurtki. Na tej samej zasadzie, jak w podstawówce zapewnia je chińska gumka do ołówków. Zmitologizowany gang Puppacata - o którym bohaterowie mówią eszelon, jednostka przerzutowa wojska - przypomina raczej bandę Tolka Banana.

"Made in China" chciałoby być sztuką gender i podejmować temat gry w męskość, mistyfikowanej inicjacji w bycie mężczyzną. Chciałoby mówić o marzeniach efebów, by być zarośniętym kowbojem w dżinsach Chucka Norrisa, od których czuć whisky, koniem i tytoniem. A jak nie, to żeby chociaż być Bradem Pittem.

Mark O'Rowe chciałby pokazać, że tak pojmowana męskość jest produktem kultury. Marką, której pożąda każdy facet; oczywiście, w poczuciu oryginalności. Że taka "męskość" jest produktem masowym, jak kurtka z metką, na której widnieje tytułowy napis "made in China". Ale po usunięciu tzw. wyrazów ze sztuki zostaje sentymentalna historia przyśpieszonego dojrzewania chłopca, którego mama zginęła w wypadku. Dramaturg w formie nie był.

Przedstawienie to raczej dowód na to, że sztuka teatru - na którą składa się aktorstwo, reżyseria, scenografia itd. - rzeczywiście istnieje. Niezależnie od branego na warsztat tekstu, który tym razem jest repertuarową pomyłką.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji