Artykuły

Przemoc i moralność

Ireneusz Iredyński na dobre zadomowił się w Teatrze Polskim. Po "Ołtarzu wzniesionym sobie" i "Żegnaj, Judaszu" mamy "Terrorystów", trzecią z kolei jego premierę za dyrekcji Kazimierza Dejmka. A ściślej mówiąc - prapremierę, ponieważ sztuka odbywa tutaj swoje teatralne prymicje. Czy udane?

Bez wątpienia godne, zważywszy skład zespołu realizatorów i uhonorowanie tekstu dużą sceną. Ale od tych honorów, jak sądzę, zaczynają się kłopoty. Rzecz nie w tym, że utwór Iredyńskiego na wystawienie na głównej scenie Teatru Polskiego nie zasługuje, lecz w tym po prostu, iż mu ona nie służy.

"Terroryści" to trzyaktowa sztuka dla sześciorga wykonawców. W dialogu uczestniczą najwyżej cztery, a najczęściej dwie tylko postaci, jak np. w drugim akcie wypełnionym niemal całkowicie wywiadem, który reporterka Maria Schwartz prowadzi z przywódcą terrorystów konspirującym się pod kryptonimem Numer Jeden. Takie ograniczenie liczby dialogujących postaci narzuca sztuce tonację kameralną. Podobnie jak sceneria, ograniczona do salonu (I i III akt) oraz jakiegoś wojskowego magazynu (II akt). I jedno, i drugie miejsce to - znana z wcześniejszych sztuk Iredyńskiego - przestrzeń zamknięta, przestrzeń pułapka, spoza której docierają wprawdzie sygnały zewnętrznego świata, ale nie one decydują o biegu akcji. Akcję tę prowadzą po części wydarzenia układające się w sensacyjną, kryminalną wręcz fabułę, lecz przede wszystkim - napięcia i relacje pomiędzy postaciami. To mianowicie, co dzieje się w ich psychice. I ta właśnie "wewnętrzna" akcja niesie dialog, w którym równie ważne jak słowa, sygnalizujące bądź szyfrujące stany wewnętrzne postaci, są niedopowiedzenia, pauzy i przemilczenia. Iredyński, jak się zdaje, chwilami ich nadużywa. Kryją w gruncie rzeczy niewiele i postaciom brakuje impulsów do działania. Rodzi się wrażenie pustki - nikłego przedmiotu dialogu nie może zrekompensować ani jego błyskotliwość, ani zręczność granicząca z efektownością dla efektu (bywa, iż pretensjonalną). Tego wrażenia nie zacierają wysiłki znakomitych aktorów bardzo starannie cyzelujących dialog: Haliny Mikołajskiej, Andrzeja Szczepkowskiego, Janusza Zakrzeńskiego.

Tymczasem kameralność sztuki Iredyńskiego została w Teatrze Polskim wręcz zmonumentalizowana poprzez rozmaite, także scenograficzne, zabiegi. Dialogi - zwłaszcza w pierwszej części przedstawienia - celebrowane są przez aktorów z trudem pokonujących rozległą przestrzeń, ponad miarę zawartego w nich sensu. Finałowa rozmowa Numeru Jeden z Numerem Siódmym ważna jako swoisty akt "rozpoznania" człowieczeństwa ich obu, a zarazem jako konkluzja wydarzeń scenicznych - rozmywa się z braku kontroli reżysera, który pozwolił Markowi Barbasiewiczowi dialogować na jednostajnie monotonnej nucie. Zbyt ubogi to środek wyrazu dla stanu psychicznego rozbicia i dojrzewania do zabójstwa. Nużąca celebra i solenność dotknęły też niejednego z zachowań innych postaci oraz rozwiązań sytuacyjnych, w których prostym często czynnościom towarzyszy w geście i ruchu supozycja jakiejś wielkiej niewiadomej, nie znajdującej potem potwierdzenia scenicznego. Czyżby na tym polegać miało precyzyjne punktowanie dialogu? Można zrozumieć przyczyny takiego postępowania - tok myślowy tekstu momentami zamiera i domaga się wsparcia intensywną teatralizacją - ale zaakceptować je trudno. Tym bardziej że sprawy, o których mowa w "Terrorystach", ani monumentalizacji, ani celebry jako wsparcia chyba nie potrzebują.

Rzecz dzieje się "gdzieś" w Ameryce Środkowej; z krwawą dyktaturą walczy zakonspirowana opozycja. Akcja sztuki rozgrywa się na przestrzeni kilku (?) dni przed wybuchem, przed ostateczną rozprawą z dyktaturą samą i przeciwnikami jej przyszłych następców. Brakuje tylko pretekstu kompromitującego reżim w opinii świata. Będzie więc nim zabójstwo pary zagranicznych, słynnych w zawodzie dziennikarzy, zresztą zwolenników rodzącego się przewrotu. Przy czym - rzecz najistotniejsza - zabójstwo nie jest oczywiście dziełem dyktatury, lecz ściśle zaplanowanym posunięciem jej przeciwników, tytułowych terrorystów. Ot, taka sobie gra polityczna, a zarazem świadectwo znanej nie od dzisiaj dewizy o celu, który uświęca środki. Zaś samo zabójstwo okaże się w sztuce probierzem postaw ludzkich w stosunkowo szerokim przekroju - mieści się w tym i próba człowieczeństwa, i wierność idei, i oddanie polityce. Jednak "Terroryści" nie są scenicznym traktatem o polityce, choć stanowi ona punkt wyjściu i osnowę akcji, a bywa też przedmiotem dywagacji o mechanizmach władzy, formułowanych zresztą w sposób niezbyt zobowiązujący. Jak ta choćby, rzucona przez Marię myśl Bertranda Russella: "Bez moralności obywatelskiej społeczeństwa giną, bez moralności osobistej nie są warte przetrwania". Tych, którzy ze sztuki Iredyńskiego chcieliby czerpać wiedzę o dialektyce gry politycznej, odesłać wypada raczej do klasycznej literatury z "Księciem" Nicolo Machiavellego na pierwszym miejscu. Nie napisał też Iredyński sztuki z gatunku "teatru faktu", choć przecież do znanych faktów politycznej rzeczywistości dzisiejszego świata się odwołał. I wreszcie - nie są "Terroryści" egzotycznym obrazkiem malującym obyczaje i osobliwości odległej części świata, choć gigantyczna oranżeria i horyzont, jakie dał w scenografii Krzysztof Pankiewicz, wyraźnie sztukę do tego zbliżają. Czym więc są?

W programie do przedstawienia sam autor określa "Terrorystów" jako sztukę "o przemocy", która tkwi w człowieku, zaszczepiona tam z przyczyn najbardziej humanitarnych, o przemocy, która jest bestią wyżerającą mózg i serce swojego pana". Przemoc, zło, cynizm, brutalność, bezwzględność to elementarne wyznaczniki świata przedstawionego wszystkich sztuk Iredyńskiego, pisanych dla teatru i dla radia. Różne bywają jednak w poszczególnych tekstach stopnie ich nasilenia i "neutralizacji" poprzez pokazanie niepodważalnych ludzkich wartości. Bo wartości te w dramatach Iredyńskiego - pomawianych nazbyt często pochopnie o nihilizm i płaski biologizm podniesiony do zasady ludzkiej egzystencji - istnieją przecież. Są i w "Terrorystach", gdzie, okrutna polityka stanowi pretekst do rozmowy całkiem serio o moralności, o godności ludzkiej. Śmierć młodego konspiratora, który zbuntował się przeciwko metodom działania swego zwierzchnika i próbuje go zabić, ma przecież niepodważalny sens, mimo iż na pozór jest zupełnie niepotrzebna, wręcz głupia. Wbrew makiawelicznej wykładni polityki, wbrew cynicznym grom i mistyfikacjom coś z uczciwości i czystości ludzkiej - zostało ocalone.

Szkoda więc, że Marek Barbasiewicz w nikłym stopniu uprawdopodobnił zarówno młodzieńczą wiarę i wrażliwość i zapalczywość swego bohatera, jak też jego wybór stanowiący akt samowyzwolenia i samopotwierdzenia raczej niż desperacji. Trudno też uwierzyć w jego fascynację Marią Schwartz, którą gra Halina Mikołajska. A jest to kobieta interesująca, choć może w stosunku do tego, co się o niej na scenie mówi, nazbyt oschła i pozbawiona wdzięku. Natomiast jej siłę i urok stanowią myśl pospołu z inteligencją, których świadoma i pewna - mistrzowsko rozszyfrowuje ludzi, potwierdzając swoją rangę w dziennikarskim zawodzie (rodowód tej postaci wiązać można z Orianą Fallaci, jedną z najsłynniejszych dziennikarek świata).

W scenie wywiadu ma zresztą w osobie przywódcy ruchu godnego przeciwnika, nad którym odnosi zgoła połowiczne zwycięstwo. Bo Numer Jeden w interpretacji Janusza Zakrzeńskiego to nieznośnie chwilami rezonerski monolit, pewny swych racji i przekonań, a w każdym razie posługujący się maską. Wprawdzie zdarzają się w niej rysy, co Zakrzeński wyraziście sygnalizuje (np. reakcja na wieści o żonie), ale dominuje siła, twardość, przebiegłość, niebagatelna inteligencja, będąca wyrazem wiary w słuszność obranej taktyki życiowej i politycznej. Czasami, dodajmy, natrętnie przez aktora podkreślanej. O nobliwym i eleganckim, powściągliwym w słowach i zachowaniach Ministrze Andrzeja Szczepkowskiego trzeba powiedzieć, iż stanowi swoistą replikę swego poprzednika z "Ambasadora" Mrożka. Przy wszystkie różnicach - podobne gesty, zachowania, podobny sposób puentowania dialogu. Żadna z tych ról w moim przekonaniu, nie daje się akceptować bez reszty w każdej niemal znajdują się rzeczy interesujące. W sumie zbyt mało jednak na teatralne wydarzenie wielkiej rangi, w czym autor ma niewątpliwie rozstrzygający udział. To nie zarzut tylko, tylko konstatacja. Nie przekreśla ona zasadności tej prapremiery reżyserowanej przez Jana Bratkowskiego, wiernego interpretatora twórczości Ireneusza Iredyńskiego, który szczęśliwie wprowadził ją na tę scenę "Ołtarzem wzniesionym sobie".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji