Artykuły

Półpancerze praktyczne

Są takie spektakle, o których nie ma się ochoty pisać. Nie dlatego, że takie złe, bo te czy inne nieudolności dają poręczną sposobność do uprawiania recenzenckich harców, tylko dlatego, że nie wyrastają ponad poprawność. "Król Lir" w Teatrze Narodowym należy do tego gatunku przedsięwzięć artystycznych. Zarówno reżyser Maciej Prus, jak i wykonawca głównej roli Jan Englert nie stanęli, moim zdaniem, na wysokości zadania.

Inscenizator deklarował, że nie zamierza swym spektaklem roztrząsać dylematów władzy. W jego "Królu Lirze" nie ma więc tyranizującego otoczenie władcy, zrzucającego na córki i zięciów brzemię państwowych obowiązków. Reżyser zaakcentował raczej ponadczasowy charakter historii zranionego w swej dumie Króla, czerstwego pięćdziesięcioletniego mężczyzny, który odnajdzie własne człowieczeństwo pogrążając się w szaleństwie rozpaczy.

Maciej Prus z powodzeniem inscenizował tragedie Szekspira w warszawskim Teatrze Polskim, obsadzając Englerta w roli Ryszarda III jako Marka Antoniusza w "Juliuszu Cezarze". Mam we wdzięcznej pamięci obie świetne role. Mimo szacunku, jakim darzę profesjonalizm aktorski Jana Englerta, nie uważam, by był on odpowiednim kandydatem do roli Lira. I nie o wiek tu chodzi. Jan Englert należy do tych artystów sceny, którzy umieją wyrazić nie tylko kreowaną postać, ale i swój stosunek do niej. Ta podziwiana u polskich aktorów przez reżyserów z zagranicy cecha - niezastąpiona choćby u Marka Antoniusza w "Juliuszu Cezarze" -w przypadku roli tak nasyconej emocjami jak Lir, niesie niebezpieczeństwo utraty wiarygodności postaci. Szczerość bolesnych przeżyć Lira pozostawała w rozdźwięku z obliczem Englerta, z którego, bez względu na rozwój akcji, prawie nie schodził wyraz błogiej szczęśliwości.

Niespodzianką okazały się inne role. Joanna Kwiatkowska-Zduń ujmowała świeżością i bezpretensjonalnością Kordelii. W konsekwentną i wyrazistą postać Edgara wcielił się Mariusz Bonaszewski, znakomicie partnerując oślepionemu Hrabiemu Gloster, wspaniaie interpretowanemu przez Michała Pawlickiego. Interesujący sposób zachowania swego incognito pod postacią włóczęgi-filozofa, wymawiającego kwestie na gwarową nutę (śląską) znalazł Olgierd Łukaszewicz jako Hrabia Kent. Aktor sprawdził się w komediowym emploi, zastępując "z marszu" mało przekonującego Błazna, ktćrego zagrał Łukasz Lewandowski. Odniosłem wrażenie, że nie był to jedyny wykonawca, którego Olgierd Łukaszewicz mógłby podmienić z korzyścią dla spektaklu.

Pozostałe role nie budziły większych zastrzeżeń, choć rezygnacja z niektórych partii tekstu nie zawsze pozwalała aktorom na stworzenie postaci w całym bogactwie rozwoju ich osobowości. Sprzeciw natury estetycznej budziły we mnie wszystkie sceny, w których do głosu dochodziły krwiożercze instynkty. Zarówno oślepienie Glostera, pojedynek kobiecych ambicji między Goneril (dobra Beata Ścibakówna) i Regan (poprawna Dorota Segda), jak i usiany trupami finał robiły wrażenie improwizowanych i skleconych ad hoc.

Ciekawą koncepcję scenograficzną, w której zabudowana scena stopniowo otwiera się na całkowitą pustkę w finale, uzupełniają kostiumy. Zapędzając się w fantazjach swych projektów Zofia de Ines popełnia niekiedy zdumiewające niezręczności. Zbroja przede wszystkim powinna chronić, a dopiero później zdobić. Tymczasem Goneril i Regan nosiły na sobie coś, co przypominało, jako żywo, Mrożkowskie "półpancerze praktyczne".

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji