Artykuły

Dobre czasy mamy za sobą

"Król Lear" w Narodowym jest przedstawieniem czyśćcowym, zawieszonym między niebem mądrej interpretacji i piekłem braku odwagi reżysera, konsekwencji scenografa, wielkich talentów aktorskich.

"Król Lear" to bodaj najbardziej mroczny z tekstów Szekspira. Może z tego powodu nie jest zbyt często wystawiany. Dodatkową trudność sprawia rola tytułowa, której wykonawca musi wykazać się nie lada maestrią teatralną. Aktor grający Leara nie może zrzucić niedoskonałości na karb młodości i niedojrzałości, jak na przykład aktor grający Hamleta. Lear jest stary, a przy tym szalony, jego działania nie mają żadnej zdroworozsądkowej motywacji. Od samego początku sztuki, kiedy postanawia urządzić dziwne zawody pomiędzy córkami, prosząc je, aby piękną mową wyraziły swą miłość do ojca.

Pozornie łatwo przychodzi nam zgodzić się z tym, co mówi stary Gloster, że "dobre czasy mamy za sobą", bo takie jest odwieczne potoczne przekonanie ludzi, wyrażone nawet w graffiti "Lepsze jutro było wczoraj". Sprawnie narzekamy i utyskujemy przywołując w nieskończoność jakiś złoty wiek, który dawno minął. Ale ostateczne konsekwencje myślowe takiego przekonania są jednak niewyobrażalne, a w każdym razie nie można się z nimi łatwo pogodzić. Świat, który raz wyszedł z formy, zwątpił w dobro i harmonię, musi pogrążyć się w chaosie i zniszczeniu. I tak jest w "Królu Learze", gdzie nie ma szansy na jakikolwiek ratunek. Wszyscy pro-tagoniści muszą zginąć, nie można nawet liczyć na jakiekolwiek ocalenie z zewnątrz. Wojska Fortynbraia nie wkroczą. Nie ma nikogo, kto mógłby przywrócić porządek. W tym dramacie rozgrywającym się pod przewalającą się po niebie nawałnicą, wśród ciężkich gromów burzy, jedynymi chwilami jasnymi są te, w których udaje się choć na chwilę ustanowić bądź ożywić normalne relacje międzyludzkie, które wokół spektakularnie rozpadają się, rwąc nawet święte więzi krwi między ojcem i córkami.

Jan Kott w "Szekspirze współczesnym" zatytułował swój esej o Learze ""Król Lear" czyli końcówka". Porównał w nim dramat Szekspira do "ogromnej góry, którą wszyscy podziwiają, ale której nikt nie ma ochoty częściej odwiedzać". Nie umiemy grać sztuk, które nie dają żadnej nadziei, w które nie został wpisany żaden zwycięski "program pozytywny". Cóż z tego, że w pewnym stopniu dramat ten jest pochwałą wierności i lojalności, skoro wysiłki wiernych i lojalnych nie są w stanie odwrócić losu świata Leara skazanego na nieuchronną zagładę. Nie ma odwrotu, to jest końcówka.

Zamysł interpretacyjny Macieja Prusa, który w roli Króla Leara obsadził Jana Englerta, zdaje się czytelny. Z jednej strony reżyser przeprowadza intensywną psychoanalizę szalejącego króla, przy okazji prowadząc obszerne rozważania na temat starości. Z drugiej zaś pokazuje przemijanie dawnego porządku świata opartego o tradycję i poszanowanie więzi rodzinnych, którego miejsce zajmuje pazerna swołocz pozbawiona skrupułów, za nic mająca tradycją uświęcone wartości. Upadek dawnego świata, jak się można domyślać raczej szczęśliwego, a na pewno ułożonego zgodnie z jakąś hierarchią, jest głównym tematem sztuki w interpretacji Prusa. Przedstawienie mówi, a nawet krzyczy o tym, że świat staje się coraz gorszy. Świat opanowuje zło i szaleństwo.

Część psychoanalityczna rozgrywa się między Learem i Błaznem (Łukasz Lewandowski). Właściwie na proscenium powinna stanąć skórzana kozetka. Na niej położyłby się tracący zmysły król. Obok, w charakterze majeutyka obsesji, usiadłby błazen. Pomógłby królowi przezwyciężać kolejne załamania i klęski związane z niewdzięcznością i zdradą córek. Może byłby w stanie dociec pierwszej przyczyny katastrofy, może na przykład uzmysłowiłby Learowi, że ten w młodości źle traktował swoje córki, które teraz odpłacają mu za to. Może nawet umiałby dowiedzieć się, skąd w głowie Leara powstał obłąkańczy pomysł urządzania konkursu krasomówczego z udziałem córek. Przedstawienie Prusa podszyte jest chęcią objaśnienia źródeł zła. Rzecz w tym, że w "Królu Learze" nie dają się one objaśnić ani zbadać. Na tym polega szaleństwo i konsekwencja tego tekstu. Wszyscy poza Kordelią pogrążają się w prawdziwym bądź udanym obłędzie, bo "dobre czasy mamy za sobą".

Najlepiej widać to na przykładzie Regan, którą gra Dorota Segda. Regan na naszych oczach przemienia się z lekko zahukanej, ograniczonej i nieszczerej kobiety w opętaną pożądaniem i żądzą mordu sukę. Regan popada w stany drgawkowe, syci się zapachem krwi unoszącym się w powietrzu. Zło dodaje jej siły, zbrodnia podnieca. Regan mogłaby się równać jedynie z Lady Makbet. Nie wiadomo, skąd wzdęło się zło, które nią nagle bez reszty zawładnęło. Wiadomo natomiast, kiedy wybuchło: w momencie, w którym Regan po raz pierwszy odważyła się odmówić swjojemu ojcu. W spektaklu Prusa nie widzimy, jak zachowują się rycerze Leara, na których bezustannie wyrzekają córki, będący zresztą głównym przedmiotem konfliktu. Prus stara się przedstawić Leara i jego świtę w jak najlepszym świetle, czyni z nich szlachetnych pokrzywdzonych, łagodząc tym samym wymowę tekstu i narzucając sztuce czasem zbyt jednoznaczne kontrasty. Lear musi mieć zawsze rację. A przecież u Szekspira obłęd w głównym stopniu dotyka wszystkich.

Przedstawienie grane jest w czarnej majestatycznej przestrzeni zaprojektowanej przez Zofię de Ines, właściwie na pustej scenie. Geometryczne czarne bryły, silnie zrytmizowane, tworzą wspaniałe zniknięcie pola gry. Niestety, w tej kosmicznej, mrocznej pustce co chwila pojawiają się elementy dookreślające miejsce akcji, nieomal rodzajowe. Na przykład wóz, którym podróżuje Lear ze swoją świtą, wykonany z jasnego drewna, przywodzi na myśl jedynie wóz drabiniasty do zwożenia siana z pola. Jest wielki, przez co dezawuuje potęgę czarnej scenografii, psuje czystość teatralnego efektu. Podobnie dzieje się z kostiumami. Podoba mi się założenie uczynienia ich pozaczasowymi. Niektóre są mocno wystylizowane, inne jawnie nawiązują do wyglądu współczesnej ulicy. Jak jednak wytłumaczyć na przykład karykaturalny strój wojenny Gonerili, przytłaczający wszystko, co się dzieje na scenie, niweczący wszelkie aktorskie usiłowania, w którym grającą Gonerilę Beata Ścibakówna wygląda jak Marsjanka. To tylko dwa przykłady ilustrujące grzech główny tego przedstawienia: brak odwagi czy konsekwencji reżysera, która pozwalałaby mu zerwać całkowicie z teatrem akademickim i popchnąć przedstawienie w stronę tego, co mroczne i nie dające się objaśnić, czyli tego, co czyha w każdej scenie "Króla Leara". Sam Szekspir daje wskazówkę, jak należy z tekstem postępować, aranżując fikcyjne, domniemane samobójstwo Glostera na skałach w Dover. Glosterowi tylko wydaje się, że rzuca się ze skały. Urojony upadek w przepaść przyprawia go jednak o utratę przytomności. W mrokach, w których rozgrywa się historia upadku Leara, wszelka rodzajowość przeszkadza. Widzowie powinni odbierać teatralną grozę jak Gloster, siedząc w fotelach być przekonani, że spadają w głęboką przepaść.

Lear Jana Englerta jest grą o starości króla i jego zniedołężnieniu. Błyskawicznie zmienia się z tryskającego radością króla rozdającego królestwo w króla wściekłego, a na koniec oszalałego. Niestety, każde kolejne wcielenie jest coraz gorsze, coraz mniej porusza i przekonuje. Englert ma kłopot z oddaniem upadku i szaleństwa starca. Zamiast przemienić się w siwego nieszczęśnika, pozostaje ufarbowanym na siwo aktorem, udającym człowieka pokonanego przez życie. A inscenizacja Prusa i sposób prowadzenia postaci wymaga od aktora grającego Leara pełnej identyfikacji. Może dlatego popisowa scena z martwą Kordelią wypada najbardziej blado. Learowi Englerta brakuje siły wzruszenia, a scena ta jest przecież końcem świata i nie powinna zostawiać w widzach poczucia teatralnej odwracalności wszystkich rzeczy. Pozostańmy jeszcze chwilę przy aktorach. W "Królu Learze" każda z postaci obdarzona jest silną indywidualnością, twardym i niezależnym charakterem. W spektaklu Prusa blado wypadają trzy córki Leara, a zwłaszcza Gonerila grana przez Beatę Ścibakównę, wszyscy królowie i książęta, a co gorsza, krwi żądny Edmund - bękart knujący przeciw Glosterowi, którego gościnnie gra Bartosz Opania. Najlepszą parę aktorską tworzą w spektaklu stary Hrabia Gloster, grany przez Michała Pawlickiego i jego przeklęty syn Edgar - Mariusz Bonaszewski.

"Król Lear" w Narodowym jest przedstawieniem czyśćcowym, zawieszonym gdzieś między niebem mądrej interpretacji i piekłem braku odwagi reżysera, braku konsekwencji scenografa i braku wielkich talentów aktorskich. Dramat pozostał górą niezdobytą, choć kilka razy mieliśmy okazję docenić jej przerażającą urodę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji