Artykuły

Wciąż jestem potrzebny

Z Ignacym Gogolewskim, w dniu jubileuszu 50-lecia pracy twórczej, rozmawia Iza Natasza Czapska.

- Spotykamy się w kawiarni Telimena, przy Krakowskim Przedmieściu. To jedno z Pana ulubionych miejsc w Warszawie. Co w nim takiego szczególnego, że pija Pan tu kawę od 50 la?

- To moje centrum dowodzenia. Po skończeniu zajęć w szkole teatralnej chodziliśmy z kolegami na obiady do Dziekanki, a potem wpadaliśmy do Telimeny na kawę. Potem koledzy, zaczęli wyjeżdżać z Warszawy, dostawali ciekawe propozycje z rozmaitych teatrów, a ja czekałem tu na swoją szansę, patrząc tęsknie na postać Mickiewicza, którego pomnik widać z okna. Widocznie miał on jakiś wpływ na moje losy, skoro zawędrowałem do Teatru Polskiego, na Karasia. Tam przecież zagrałem swoją pierwszą ważną rolę, czyli Gustawa-Konrada w "Dziadach" reżyserowanych przez Aleksandra Bardiniego. Z Telimeną jestem więc związany od 50 lat, ale nie z nią jedną. To tak, jakby być całe życie z tą samą kobietą - niektórzy to wytrzymują, ja nie.

- W jakich więc miejscach dopuszcza się Pan zdrady Tetimeny?

- Lubię na przykład kawiarnię Nowy Świat. Zaglądam też do kościołów. Mieszkałem trzydzieści lat w kamienicy na Rynku Starego Miasta, skąd miałem widok na Wisłę. Potem przeniosłem się do mieszkania znajdującego się o rzut beretem od Rynku. Chodzę więc teraz z psem w te same miejsca, tyle że od przeciwnej strony. Kiedyś od Starej Prochowni, a teraz od kościoła Najświętszej Marii Panny, czyli najstarszego kościoła w Warszawie. Lubię też kościół Wizytek, gdzie wygłaszał kazania mój daleki kuzyn, ksiądz Tadeusz Gogolewski. Niegdyś przesiadywałem też w ogrodzie botanicznym. Tam przygotowywałem się do roli Konrada. Miłe wspomnienia budzi we mnie akademik przy pl. Narutowicza. Potem mieszkałem między innymi na Mokotowie i przy Żelaznej, pod numerem, pod którym wcześniej, jak się okazało, żyli jacyś menele. Kiedyś naszła mnie milicja w związku z napadem na pocztę. Ale byłem już wtedy dosyć popularny i szybko ta pomyłka się wyjaśniła.

- Nie można więc chyba powiedzieć, że popularność, jaką przyniosła Panu choćby rola Antka Boryny w "Chłopach", była kulą u nogi?

- Przyszedł taki moment, kiedy wydawało mi się, że już mogę zadzierać nosa. Że wszyscy mnie rozpoznają. Idąc do Dramatycznego na próbę, wszedłem do kawiarni i poprosiłem o kawę. Po chwili słyszę, jak dwie kelnerki przekomarzają się między sobą: - To ten! To nie ten! Mówię ci, to on! Przekonany byłem, że to właśnie przejaw mojej popularności, bo dzień wcześniej grałem na żywo Cyda w Teatrze Telewizji. Wtedy podeszła jedna z kelnerek, ta bardziej odważna, i zapytała: - Przepraszam, czy to pan w ubiegłym tygodniu wpisał się nam do książki życzeń i zażaleń?

- Może do książek życzeń i zażaleń Pan nie pisywał, ale za to do Życia Warszawy regularnie.

- Tak, miałem w sobotnio-niedzielnym wydaniu swoją rubrykę "Za kulisami" i przez dwa lata zamieszczałem w niej felietony. Opowiadałem w nich anegdoty teatralne, opisywałem różne zdarzenia, próbowałem przybliżyć ludziom zawód aktora. To było dla mnie ogromne przeżycie. Wpakowałem w te teksty sporo emocji. Polemizowałem czasami z niesprawiedliwymi, w moim odczuciu, recenzjami. W młodości byłem dosyć zadziorny. Przyszedł taki moment, kiedy wydawało mi się, że już wszyscy mnie rozpoznają. Wtedy podeszła jedna z kelnerek, i zapytała: "Przepraszam, czy to pan wpisał się do książki zażaleń?"

- Czy to właśnie przygoda z Życiem Warszawy dała Panu impuls do napisania książki "Wszyscy jesteśmy aktorami"?

- Tak, bo spostrzegłem, że mogę zawrzeć interesujący mnie temat w felietonowej objętości, czyli do czterech stron maszynopisu. I napisana później książka składała się z takich właśnie krótkich form. Bardzo chciałbym napisać jeszcze drugą część. Tamtą książkę pisałem przekraczając 60. Od tego czasu wiele się przecież w moim życiu zawodowym zdarzyło. Jestem jednak zbyt zajęty w teatrze, by usiąść nad kartką papieru. Zastanawiam się nawet, czy nie zrobić sobie przerwy, bo przyznani się, że jestem już nieco zmęczony. Nie narzekam jednak na nadmiar pracy, instrument trzeba stroić, bo inaczej zaśniedzieje. Cieszę się, że wciąż jestem potrzebny i Bóg pozwolił mi wyjrzeć jeszcze przez okno na wiek XXI, choć jestem nim przerażony.

- Dzień, na który zaplanowano Pański jubileusz-w Teatrze Narodowym, byt dniem żałoby narodowej po ataku terrorystycznym w Madrycie. Uroczystość przesunięto.

Jak się Pan czuł w tej dramatycznej i dla Pana osobiście przykrej chwili?

- Potraktowałem żałobę jako obywatelski obowiązek. Nie mógłbym się radować w dniu takiej tragedii. Trzeba było uczcić ją ciszą. Odwołaliśmy więc spektakl "Ostatni", w którym miałem grać tego wieczoru, mimo że to przedstawienie poważne, bo przypominające historię Polski od 17 września 1939 roku po współczesność.

- Pan też tworzył tę historię, przez 50 lat będąc aktorem, dyrektorem, działaczem. Pańska droga zawodowa to jedna z kart całej powojennej historii teatru polskiego. Jakie wspomnienia leżą u jej początków?

- Polonista przywoził nas, bandę rozwydrzonych chłopaków z Otwocka, do Teatru Polskiego. Omawiał spektakl, kazał obejrzeć, a potem sprawdzał, co z tego zapamiętaliśmy. Te wyprawy jednak nie spowodowały u mnie chęci zostania aktorem. Wydawało mi się to zbyt nieosiągalne. Dopiero kiedy po liceum wylądowałem w Warszawie, zacząłem się rozglądać za studiami i pracą, tak zawędrowałem pod Teatr Polski. Wiatach międzywojennych mieściła się tam Reduta Juliusza Osterwy, a w po wojnie szkoła teatralna Aleksandra Zelwerowicza. Pomyślałem sobie: może trzeba zejść po tych schodach w dół?

- Zszedł Pan więc, i jak często Pan wspomina, była to decyzja na miarę wygranej w totolotka.

- To więcej jak wygrać w totolotka Najwyższa wygrana jest niczym w stosunku do tego, co mnie w życiu spotkało. Cztery lata studiów aktorskich, to był najwspanialszy uniwersytet.

- Czy to prawda, że Pan tak pięknie używający języka polskiego, mistrz scenicznej wymowy, zmagał się w szkole z warszawską gwarą wyniesioną z domu?

- Tak, miałem takie naleciałości, zmiękczenia. No cóż, byłem dzieckiem z Mazowsza. Pozbyłem się gwary na zajęciach u Zofii Małynicz, która przerabiała z nami "Pana Tadeusza" i u Mariana Wyrzykowskiego. Oglądałem go na scenie jako Hamleta. Mówił o sobie: - Jestem arcypłes. Trzymał, nas krótko, umiał nad nami zapanować, sonet Mickiewicza kazał nam mówić na 20 różnych sposobów. Nie ma lepszej szkoły.

- Kogo zaliczyłby Pan do najważniejszych na swej drodze ludzi teatru?

- Tych z początków kariery. Dyrektor Bronisław Dąbrowski, wytrawny znawca teatru. Arnold Szyfman, za którego dyrekcji weszły na scenę "Dziady". Marian Meller, dyrektor Dramatycznego. Kazimierz Dejmek, u którego przez trzy sezony grałem wszystko - od Gustawa w "Ślubach panieńskich", poprzez Nerona w "Brytaniku", Kordiana, po Dionizosa w "Żabach". Pamiętam, że jak wystawialiśmy "Żaby", cenzor wykreślił sporo tekstu. Dejmek kazał więc aktorom w tych usuniętych miejscach milczeć. Publiczność doskonale wiedziała, że w tym miejscu była interwencja cenzury i reagowała oklaskami. Bo rola teatru przez lata się zmieniała, ale zawsze był on w cichej opozycji.

- Pan jednak nie przystąpił do aktorskiego bojkotu w stanie wojennym. Przygotował Pan dla Teatru Telewizji "Pierwszy dzień wolności" Kruczkowskiego z aktorami lubelskiego Teatru im. Osterwy. Na ogól broni Pan tej swojej decyzji, ale w jednym z wywiadów powiedział Pan, że zawiodło Pana wtedy sumienie. Jak to więc jest?

- Zrobiłem to przedstawienie, bo chciałem je zrobić. Wykonywałem swój zawód, a traktuję go jako zawód wzniosły, jako misję, bo nie można go uprawiać tylko jako rzemiosło. A jeśli ktoś czuje się jeszcze tamtą sprawą dotknięty, to go bardzo przepraszam. Pozwoliłem sobie na to, bo wiedziałem, że moja pozycja artystyczna jest niepodważalna. Oczywiście, była to znakomita okazja, żeby ją podważyć. Ale jak pani widzi, dobiegłem jubileuszu 50-lecia i z tego podważania niewiele wyszło.

- Przez intensywne życiu aktora cierpi często jego życie prywatne. Panu też nie udało się zachować tu równowagi.

- Mój zawód wymaga samotności, absolutnego skupienia się na tym, co się robi. Kiedy człowiek ulegnie tej fascynacji, to czasem zapomina, że inne bardzo istotne sprawy umykają. A jak się odwróci, opamięta, to okazuje się, że tego, co było tak ważne, już nie ma... Próbuję to jednak odbudować. Mam świetny kontakt z córką, Agnieszką (z pierwszego małżeństwa z Katarzyną Łaniewską). To już dojrzała, wspaniała kobieta, matka dwóch chłopców, Mateusza i Marka, świetnie obeznanych z najnowszą techniką. Niestety, im też nie poświęcam zbyt wiele czasu. Córka karci mnie więc czasami: "Może byś przyszedł na obiad, dawno cię nie widzieliśmy; nie wiem już, jak wyglądasz". Mam też nadzieję, że syn Tadeusz Gogolewski, który jest reżyserem, wpadnie czasem na ten genialny pomysł i zawiadomi mnie o swojej premierze. Daj Boże, żeby św. Tadeusz Juda osłaniał jego drogę artystyczną. Moja droga się kończy. Koło się zamyka.

- Kiedy przegląda Pan w myślach te 50 lat, to co jawi się Panu jako najważniejsze w zawodzie aktora?

- Zdrowie, upór, cierpliwość. I pokora. Na początku chce się rzucić wszystkich na kolana. Ja też chciałem, już debiutując rolą Klitandra w "Mizantropie". A na drugi dzień po premierze przeczytałem w recenzji Jana Kotta: "Cóż można powiedzieć o dwóch młodzieńcach, Gogolewskim i Glińskim? Byli to urzędnicy magistraccy, przebrani w kostiumy molierowskie". I z takim "glejtem" wyszedłem w dalszą teatralną drogę, Czasem jednak zdarza się dobre słowo. Oby tylko to nie było z litości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji