Artykuły

Wykolejony tramwaj

UPADEK TEATRU MAŁEGO, niegdyś jednej z najciekawszych scen stołecznych, postępuje w tempie zawrotnym. Już sam repertuar, w którym obok współczesnej, lecz ateatralnej publicystyki politycznej, znajduje się ramota Zabłockiego "Żółta szlafmyca", nie wiedzieć dlaczego i po co wyciągnięta z lamusa historii literatury, a kulawo wystawione "Pokojówki" Geneta konkurują ze staropolskimi "Albertusami", musi budzić niepokój o losy tej - z założenia - kameralnej sceny. Nadmierna różnorodność repertuarowa sama w sobie nie byłaby jeszcze powodem do rozdzierania szat, gdyby towarzyszył jej chociaż średni poziom artystyczny poszczególnych przedstawień. Tymczasem poziom ten obniża się z premiery na premierę, by w wypadku najnowszej, inscenizacji - "Tramwaju zwanego pożądaniem" Tennesse Williamsa - osiągnął dno.

Trzeba nieprzeciętnego braku wrażliwości i nieprzeciętnego niedostatku smaku, by subtelny psychologizm amerykańskiego autora obrócić w prymitywne muślenie o mało wyrafinowanym seksie, a dramat uczuć i postaw przekształcić w tani melodramat. Sztuka ta jednak w pełni udała się reżyserom spektaklu - Waldemarowi Matuszewskiemu. "Tramwaj", który w wielu teatrach, nie tylko polskich, okazał się samograjem napędzającym publiczność i nakręcającym sukces artystyczny, w Teatrze Małym, jawi się jako realizacja płaska, prostacka i dokładnie bezmyślna. I nic tu nie pomoże odwoływanie się do faktu, że pisarstwo Williamsa z trudem wytrzymuje próbę, czasu, że spłowiało i zdezaktualizowało się niczym teoria psychoanalizy Freuda, która dla autora tej sztuki zawsze stanowiła podstawowe źródło inspiracji twórczej.

Po pierwsze - nie spłowiało tak bardzo, jak się wydaje rzecznikom amerykańskiego postmodernizmu; choć utrzymane w kanonie poetyki realistycznej, niekiedy zatrącającej wręcz o naturalizm, może dziś wydać się nieco anachroniczne. Gdyby jednak kryteria racjonalizmu stosować w odniesieniu do całej dramaturgii polskiej i światowej, jako jednoznacznie wartościujące, wówczas z repertuaru teatrów należałoby wykreślić wszystko to, co nie jest Beckettem, Genetem, Gombrowiczem, Passolinim czy Ionesco. Po drugie - teoria Freuda, choć straciła może znaczenie medyczne, nadal pozostaje niezastąpionym instrumentem literackiego psychologizmu. Po trzecie - sceniczna żywotność wcześniej i bardziej zachowawczych niż Williams, a przecież podobnych mu dramaturgów, by przywołać choćby Strindberga, wciąż Święci triumfy i wciąż okazuje sią być nośnym tworzywem teatralnym. Po czwarte wreszcie - jedyne, co broni się w Teatrze Małym, to tekst i rama konstrukcyjna dramatu. Ale to właśnie zasługa Williamsa, nie zaś Matuszewskiego.

Światowa sława Tennessee Wilhamsa wynikła jednak nie tyle z warsztatowej perfekcji dramaturga, ile z charakterystycznej dla niego, trafnej obserwacji i diagnozy psychologicznych obejmującej zazwyczaj dewoacyjne strony życia. Także i w "Tramwaju" dewiacja psychoseksualna stanowi oś dramatu. Można wprawdzie dyskutować, czy homoseksualizm męża musi prowadzić do nimfomanii żony - a ten właśnie problem eksponuje sztuka - ale nie sposób zaprzeczyć, że takie prawdopodobieństwo istnieje. Dowodząc go, Williams znacznie jednak wykracza poza sferą teksu i nie kontrolowanych emocji, sięga do uwarunkowań ludzkich postaw wobec wszystkich, nie tylko intymnych, przejawów życia. Zaś osadzając akcję swoich dramatów konkretnej rzeczywistości, wskazuje opozycję kulturową między południem a północą Stanów Zjednoczonych, która to opozycja owocuje problemami, jakich próżno szukać w warunkach europejskich. Są to problemy społeczne, rasowe, materialne typowe dla Ameryki, ale głównie - i to właśnie stanowi o uniwersalizmie twórczości Williamsa - psychologiczne, a więc ponadregionalne, czyli ogólnoludzkie. Bohaterowie jego dramatów są targani wszelkimi możliwymi namiętnościami, wyobcowani i odmienni są skazani na samozagładę, życie toczy przecież przeciw nim i nieustannie doświadcza ich raz bardziej gorzko i tragicznie. "Tramwaj zwany poźądaniem" jest taką właśnie sumą życiowej przegranej, drastyczną przypowieścią o nieodwracalności ludzkiego losu obracającego się przeciw człowiekowi i wartościom, które stanowią o jego człowieczeństwie.

W Teatrze Małym zobaczyliśmy natomiast naiwną historyjkę o nieodpowiedzialnej starzejącej się kobiecie, która niepowodzenia małżeńskie usiłuje zrekompensować serią nowych doświadczeń seksualnych. Jej tęsknota do prawdziwej miłości zdaje się być od początku do końce fałszowana. Blanche w Teatrze Małym (Aleksandra Zawieruszanka) w gruncie rzeczy chce tylko łóżka i pierwszego lepszego mężeczyzny jaki się jej trafi. Nieprawda, że kocha Mitcha, że pragnie być wobec niego uczciwa. To tylko gra pozorów. Kompletnie nie trafiona rola - Blanche Zawieruszanki jest dokładną odwrotnością Blanche Williamsa. Nie trafiona tym bardziej, że zagrana sztucznie, minoderyjnie, z tanim patosem, bez psychologicznego wyczucia i bez zachowania psychologicznego prawdopodobieństwa. Aż nadto wyraźnie widać w tej antykreacji rękę reżysera, który kazał zdolnej i doświadczonej aktorce grać tak, jak grywa się w amatorskim teatrzyku. Na podobnym nieporozumieniu oparł Matuszewski również pozostałe role. I Marzena Trybała (Stella), i Bogusław Augustyn (Stanley), i Michał Anioł (Mitch) grali marionetkowo, wciąż na jednej nucie, topornie i bez wyrazu.

Słowem - fatalne przedstawienie. A przecież wciąż żywa jest jeszcze legenda "Tramwaju zwanego pożądaniem" w inscenizacji teatru "Ateneum" sprzed z górą dwudziestu lat. No cóż, tempora mutantur...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji